środa, 19 lutego 2014

Kierunek Rabat!

Pobudka o 7.30 rano, szybki prysznic - na zapas. Wszystko w podróży robimy na zapas. Na zapas jemy, na zapas śpimy, na zapas myjemy się gdy jest ku temu okazja i nawet na zapas korzystamy z toalety. Dlaczego? Bo nigdy nie wiadomo kiedy trafi się kolejna okazja do zaspokojenia którejś z powyższych potrzeb. Ot, tu niesmaczna ciekawostka! Każdemu z nas zapewne na imprezce plenerowej lub nawet tylko na popołudniowym spacerku zdarzyło się zniknąć na chwile w krzakach idąc za potrzebą. Faceci mają tą kwestię życia odrobinę ułatwioną, kobiety natomiast chcąc nie chcąc muszą znaleźć odrobinę prywatności. Jednakże nigdy i nigdzie nie stanowi to żadnego problemu, prawda? Dlaczego na blogu podróżniczym piszę, kolokwialnie mówiąc, o sikaniu? Ano dlatego, że w Maroko jak wam się zachce siusiu to zapewniam was, że nie znajdziecie ani skrawka odosobnienia i będziecie musieli kupić kawę lub cokolwiek innego w najbliższej knajpie żeby móc skorzystać z toalety. Ludzi niby nie wielu, niby kilometry bezdroży i niby cała kupa niezamieszkanego terenu. Chwilami nawet rzec można dzikiego, ale jak chcesz się drogi Polaku wysikać w krzakach to masz na to szanse mniejsze niż na wygranie miliona w totka!


Jakby tego wszystkiego było mało to gdy już z pękającym pęcherzem trafisz do kibelka to po raz kolejny
zapewniam Cię, że odechce Ci się wszystkiego. Albo inaczej. Jeśli kiedykolwiek naśmiewałeś się z nazywania toalety "tronem" to gdy zdarzy Ci się skorzystać z marokańskiego kibla zaczniesz wychwalać ceramiczne, czyściutkie "trony" europejskie. Otóż wchodzisz do pomieszczenia z dziurą w podłodze i wyznaczonymi miejscami na stopy. Obok stoi śmierdzące wiaderko, którego strach dotknąć - spłuczka - inaczej mówiąc. I o ile zrobienie siku nie należy do rzeczy najprzyjemniejszych, ale można to wszystko wytrzymać, to aż boję się pomyśleć co przeżywałby ktoś kto akurat zatrułby się miejscowym żarciem. Za przeproszeniem - to taki odpowiednik latryny z serduszkiem na drzwiach nad którym się kuca i strach myśleć co by było gdyby coś się z jej wnętrza odbiło. 

W każdym razie - po wykąpaniu się na zapas obraliśmy cel - Rabat - stolica Maroko. Mieliśmy tam dojechać autostopem. Zatem pożegnaliśmy się z recepcjonistą śpiącym jeszcze w holu, oddaliśmy klucz i poszliśmy w kierunku wylotówki. 

Temperatura nie była wysoka. To znaczy w porównaniu do dni poprzednich - tylko 35 stopni. Panowała nie mniej tego paskudna duchota. Nie było szans na pooddychanie świeżym powietrzem - mimo tego, że przecież byliśmy na zewnątrz. Kurz unosił się wszędzie. Smród przesiąkał nasze ubrania. 

Weszliśmy w jedną z biedniejszych dzielnic. Przez przypadek. Tony śmieci leżące na ulicy. Począwszy od plastikowych butelek, a skończywszy na odpadach organicznych. Przez całą ulice ciągną się stragany z jedzeniem.  Nic nie wygląda apetycznie. Mimo tego kupujemy na śniadanie kilka świeżych fig i bananów. Kolejny błąd! Inny sprzedawca przyuważył, że coś kupiliśmy więc też chciał nam coś sprzedać. Potem kolejny i kolejny... aż w końcu chyba z sześciu zaczęło się o nas szarpać. Ukradkiem się wyrwaliśmy z tego galimatiasu, a Ci zostali i dalej obrzucali się "mięsem" pomimo tego, że potencjalnych klientów już nie było. 

Sterta mięsa leży na ulicy. Zaczynam mieć odruchy wymiotne, kiedy wyłażą z niego robaki, a jakiś kotek ze smakiem pałaszuje odpady. Jakaś bezzębna pani gotuje coś na wielkim grillu (?), mieszając wszystko brudnymi rękami... Obok dzieciak je to co upichciła, a jeszcze dalej kolejne przegniłe stworzenie jest pałaszowane przez inne, które pewnie niedługo podzieli jego los.

Wszystko cuchnie. Ja zaczynam popadać w panikę. Jest mi nie dobrze i mam łzy w oczach. Nie rozumiem.
Nie rozumiem co tutaj się dzieje. Wszystko jest jak rodem z horroru, w dodatku kiepskiego bo takiego, w którym ma być widać, że to nie na serio... Ale to wszystko tutaj się dzieję naprawdę! Jesteśmy cali brudni mimo, że dopiero braliśmy prysznic. Capimy stęchlizną i rybami.

Ale brud to nie wszystko. Resztki z kóz i kur to tylko odpady. Zaczynam płakać jak dziecko gdy mijamy trzy martwe kotki wtulone w siebie. Wyglądające tak jakby miały stopić się z tym na czym leżą. Kości, na których wisi trochę skórki. A wokół nich jak sępy krąży robactwo i  czeka aż ostatni z nich wyzionie ducha. 

Nagle ktoś Adasia zaczyna ciągnąć na rękę. Marokańczyk bez kompletnego uzębienia wyprowadza nas na "ładniejszą" drogę i mówi, że tamto miejsce nie jest dla nas. Potem proponuje haszysz i prosi o pieniądze. Chyba zobaczył jednak, że nie ma z kim za bardzo rozmawiać to też odszedł. A my ledwie bo ledwie, ale w końcu doszliśmy na tą wylotówkę.

Mijamy chłopaka stojącego z założonymi rękami. Potem kolejnego. Jeden i drugi mierzą nas z góry do dołu wzrokiem. Jeszcze wtedy nie mieliśmy pojęcia, że właśnie w ten sposób tam łapie się stopa. Wystarczy stać przy drodze z założonymi rękami i najlepiej opierać się o jakiś słup czy latarnie. 

Nie rezygnujemy z wyciągniętego kciuka i uparcie właśnie w ten sposób łapiemy stopa. Ku naszemu zdziwieniu oparty o słup facet - nie wykazujący żadnej inicjatywy łapie coś pierwszy. A ku jeszcze większemu zdziwieniu my również nie czekamy dłużej niż pięć minut! Cieszymy się owym aż do momentu gdy dowiadujemy się, że zastopowaliśmy ... taksówkę. Dodam - płatną taksówkę. Oczywiście odmawiamy, choć jest to jedna z trudniejszych rzeczy w Maroko. Zaraz potem zatrzymuje się kierowca, który jedzie do Casablanki, a przynajmniej tak brzmi pierwotna wersja. Nie mówi po angielsku. Wciska w nas kolejną porcję słodkich fig i zaczyna się... 

Nie rozumiemy o czym koleś mówi, ani słowa, ale on i tak opowiada nam z oślim uporem historię. Nie wiem o czym - nie rozumiem. Potem chwali się zdjęciami żony i dzieci. A ma ich! Chyba z siedmioro! 

Następnie pyta nas o to czy jesteśmy małżeństwem (dogadujemy się na migi). Odpowiadamy, że tak. A ten zaczyna pokazywać na mój brzuch i powtarzać w kółko:

- Baby, baby, baby!

Staram się mu wytłumaczyć, że nie mamy dzieci. Ale on zaczyna się obrażać i z wyrzutami pytać, że jak to tak, że jesteśmy małżeństwem i nie mamy dzieci! Potem jakby zaczął się nami brzydzić, bo być może ja jestem jakaś chora i dzieci mieć nie mogę... Szybko zaczynam rozumieć o co chodzi i prostujemy wszystko. Opowiadamy, że jesteśmy świeżo po ślubie i staramy się o dziecko. Wtedy twarz naszego kierowcy jaśnieje i mówi coś często powtarzając słowo "Allah".

Dowozi nas do jakiegoś rozwidlenia dróg. Sam jedzie dalej, ale chyba nie ma już ochoty na nasze towarzystwo. Znów nie czekamy długo. Mija dosłownie chwila gdy zatrzymują nam się dwie muzułmanki i jeden muzułmanin. Jadą do Rabatu. Upewniamy się czy to na pewno za darmo i wsiadamy. 

Pytają nas czy jest to nasza pierwsza wizyta w ich kraju, gdy odpowiadamy twierdząco Ci witają nas i zapraszają na wspólny obiad na drugi dzień. Koniec końców obiad nie wypala, ale i tak podróż upływa nam miło.

Rabat okazuje się być czystym i zadbanym miastem wyposażonym w śmietniki i ludzi sprzątających ulice. Przystrzyżone trawniki, klomby kwiatów... Coś pięknego. No tak... Znajduje się tu jeden z głównych pałacy królewskich... 

Ale o tym... przy okazji kolejnego wpisu ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz