czwartek, 20 lutego 2014

Rabat

Docieramy do Rabatu będącego stolicą Maroko. Mijamy wielkich rozmiarów bramę i wkraczamy do dzielnicy rządowej. Ku naszemu ogromnemu zdziwieniu na ulicach nie walają się śmieci. Nie ma pustych butelek po coca-coli, papierków po batonikach, puszek po konserwach... Pomiędzy budynkami nie przemykają się wychudzone koty. Zamiast tego widzimy przystrzyżone trawniki i klomby z pięknymi, kolorowymi kwiatami. Chodniki są czyste, a kostka brukowa jest w całości. Budynki w mieście są zadbane i niektóre wyglądają wręcz jak dzieła sztuki. Skąd ten kontrast? W dzielnicy możemy odnaleźć budynki, w których mieszczą się biuro premiera, ministerstwo i szkoła koraniczna. Znajduję się tutaj również pałac królewski, domy premiera oraz członków panującej dynastii. Ich służby też nie należy pominąć - stanowiska, które wykonują w większości przypadków są odziedziczone jeszcze po murzyńskich niewolnikach, ale również mają swoje drobne włości. Całość tworzy atmosferę odosobnionego miasteczka w wielkim mieście. Wszystko  otoczone murami, zdające się tonąć w ogrodach, których barwy są piękniejsze od znanych nam kolorów. Albo inaczej - barwy, których nie ogarnęłaby nawet paleta barw Photoshop'a. 



W Rabacie mieszka król Maroko - Muhammed IV ze swoją rodziną. Jest to dwudziesty piąty człowiek w rankingu najbogatszych polityków na świecie. Jego małżonka Salma Bennani jako jedyna w historii żon marokańskich władców otrzymała tytuł księżniczki. Prościej - żadna kobieta nie była kimś więcej.

W mieście w strategicznych punktach zaobserwować można najważniejsze siły zbrojne państwa. Gwardia Królewska w czerwonych mundurach wygląda dostojnie i choć powinna budzić respekt wzbudza jedynie podniecenie turystów, którzy bez opanowania trzaskają zdjęcia. Wygląda to odrobinę zabawnie jednak Gwardia Modelingowa nie wygląda na zniesmaczoną tym faktem. Może to błąd, a może nie - w ramach buntu zdjęć Gwardii nie posiadamy. Tak! Chińczycy robiący zdjęcia wszystkiemu i wszędzie tak nam nadepnęli na odcisk (a sporo ich mieliśmy) że nie byliśmy w stanie stanąć obok i cyknąć fotki.

 Wysiadamy od w poprzednim wpisie wspomnianych muzułmanów, wymieniamy się numerami telefonów ponieważ zapraszają nas oni na obiad, do którego z resztą nigdy nie dojdzie. Pytają czy również jesteśmy muzułmanami. Odpowiadamy zgodnie z prawdą, że nie. Przyznaję się jednak do odrobiny strachu związanego z tą odpowiedzią. Dlaczego? Dlatego, że Polacy wszystko demonizują i robią z każdej igły widły. A potem człowiek się boi jechać do Maroko bo muzułmanie, do Rumunii bo kradną, do Ukrainy bo dziki kraj (tak, cholera jasna - tylko smoków brakuje), a w Egipcie strzelają. Na szczęście Ci muzułmanie grzecznie stwierdzają, że to nic nie szkodzi i z uśmiechem żegnają się z nami.

Jak już wcześniej mówiłam - stolica jest czysta, zadbana i mogłaby stawać w konkury z niejednym europejskim miastem o to, które z nich ma więcej uroku. Faktem jest ze miasto jest administracyjne więc wszystko kręci się wokół rządu. Zabytki owszem są i turystów również nie brakuje, ale nie tu natłoku sklepów z odzieżą, zegarkami, biżuterią i tak dalej. Mam tu na myśli sieciówki. I przede wszystkim nową część miasta. Bo medina (stara dzielnica; old town) rządzi się własnymi prawami. Często dość dziwacznymi, a z resztą...

...Było to tak....

Jeszcze dobrze nie przekroczyliśmy bram mediny kiedy wyskoczył zza rogu arab w średnim wieku. Szczerzył zębiska ile sił, choć jego uzębienie pozostawiało do życzenia wiele. Z miejsca stwierdził, że poszukujemy hotelu. Tak, stwierdził. Ciężko byłoby to w każdym razie nazwać pytaniem. Zdążyliśmy jedynie wyjąkać, że poszukujemy taniego hotelu. Najpierw ciągnął Adasia za rękę w głąb ulic starego miasta, potem puścił i szybkim krokiem gnał przed siebie. Sprawdzał jedynie co jakiś czas czy ciągle ma za sobą ogon w naszych skromnych osobach. I robił to na tyle często, że uciec się przed nim nie dało. Po drodze odwiedziliśmy kilka hoteli, ale każdy był za drogi. Za każdym razem zmuszeni byliśmy do oglądania pokoi, łazienek i toalet, no i oczywiście za każdym razem udowadniano nam, że wszystko działam. Efekt był taki, że na dźwięk spłuczki w toalecie dostawaliśmy torsji po odwiedzeniu piętnastej z kolei noclegowni.
Staraliśmy się spławić gościa w każdy możliwy sposób, ale był nieugięty. Wprowadził nas w wąską uliczkę. Nań sprzedawano głównie "pieczywo", suszone figi i orzechy w wielu przedziwnych odsłonach. Chodnik zapluty, po ulicy biegają myszy, a wygłodniałe koty się za nimi uganiają. Dzieciaki grają w piłkę, ale zauważywszy nas zaczynają powtarzać w kółko - monsieur dirham sil vous plait! (poproszę dirhama!) - tu już dzielnica rządowa straciła zasięg. I do dziś nie wiem czy to dobrze czy źle. Urok starego miasta jest taki, że tam gdzie kończy się turystyczna część widać jak wszystko wygląda zawsze. Codziennie.
Na owej wąskiej uliczce mieści się hotel. Wchodzimy do środka, negocjujemy cenę. Nie podoba nam się, ale godzimy się ze 110 MAD (11 euro). W cenę wchodzi prysznic. Wszystko dzieję się szybko. Recepcjonista rozmawia z facetem, który nas tu przygnał po arabsku. Samo to brzmi już jak wybuch trzeciej wojny światowej! Po chwili wrzeszczy żebyśmy oddali paszporty. Domaga się wręcz tego. Denerwujemy się coraz bardziej. Odmawiamy wszystkiego, odwracamy się na pięcie i rozjuszeni wychodzimy z budynku. To jednak nie koniec. Przewodnik wybiega za nami z impetem i wrzeszczy żebyśmy oddali mu pieniądze. Gdy
staramy się zapytać o jakie pieniądze chodzi ten odpowiada, że te za które nas tutaj przyprowadził. Próbujemy wyperswadować mu, że wspominaliśmy na początku, że nie mamy pieniędzy. Nie stanowi to jednak żadnego problemu - chętnie wskaże nam gdzie jest bankomat. Odmawiamy. Ale on krzyczy, że chce swoje 300 MAD, a my z kolei wrzeszczymy, że za żadne skarby nie oddamy mu ot tak 30 euro! Miarka się przebiera. Marokańczyk podwija rękawy i zaczyna szarpać się z Adasiem. Gdy staram się im przeszkodzić bezzębny facet wydziera się, że jestem kobieta i nie mam prawa się wtrącać. Gdy jednak uświadamia sobie, że faktycznie niczego z nas nie wyciśnie ze wściekłością odwraca się od nas i krzyczy coś po arabsku. Nic się tak naprawdę nie stało. Napędził nam jedynie trochę strachu... Hah. Przynajmniej tak myśleliśmy na początku.

Pomyśleliśmy, że skoro znalazło się coś za 110 MAD to znaleźć musi się również coś tańszego. Wyruszyliśmy więc na łowy. Wyobrażacie sobie jak ogromnym było nasze zaskoczenie gdy każdy hotel do którego zawitaliśmy okazywał się pełny? Był pełny nawet kiedy pokoje były puste! Po dziesięciu takich miejscach dotarło do nas, że mamy do czynienia ze zwyczajną pocztą pantoflową. Mianowicie. Rozgniewany na nas Marokańczyk puścił wiadomość po medinie, że osobom takim, a takim wynajmować nie wolno.

Zmieniliśmy strategię zatem. Zdjęłam z głowy chustkę, Adaś zmienił koszulkę na taką, która ma inny kolor, a ja ubrałam na siebie jego niebieski t-shirt. Dodatkowo gdy on szedł zapytać o ceny w hotelu ja zostawałam pod wejściem z plecakami. I stał się cud! Pełne przed chwilą hotele nagle stały się bardzo otwarte na gości!

Nie znaleźliśmy jednak niczego tańszego i wróciliśmy do punktu gdzie rozstaliśmy się z paskudnym przewodnikiem. Recepcjonista i tak nas rozpoznał. Miał czas aby wcześniej się nam przyjrzeć. A to oznacza, że jego hotel również wypełnił się gośćmi po brzegi - przez ostatnie pół godziny.

Najpierw staramy się mu grzecznie tłumaczyć, potem odrobinę podnosimy ton, a potem bez ogłady drzemy się do siebie mieszanką polskiego, angielskiego, francuskiego i arabskiego. Wola pieniądza wygrywa walkę z zasadami panującymi w medinie - facet wynajmuję nam pokój -W PEŁNYM - hotelu. Cena podnosi się o 10 MAD (1euro), ale czymże jest to cztery złote w porównaniu do utraconych nerwów?

Tak oto zadekowaliśmy się w Rabacie. W wynajętym pokoju zostawiliśmy plecaki i wyszliśmy do miasta. Chętnie wzięlibyśmy wcześniej prysznic, ale niestety -  przysługiwał nam tylko jeden dziennie. No chyba, że... dopłacimy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz