Cóż takiego może łączyć ze sobą Gdańsk i Casablance? Wbrew pozorom całkiem sporo. Otóż w
Casablance znajduje się największy port morski w całym państwie. Do jej brzegów przybijają statki z całego świata. A sprytni marokańscy sprzedawcy doskonale o tym wiedzą! Idą tam więc po obcować z nieznaną sobie kulturą i nauczyć się poszczególnych zwrotów w innych językach. Są na tyle cwani, że zdaję sobie sprawę z tego, że o ile obcokrajowiec nie kupi od niego do niczego niepotrzebnej mu pierdoły ot tak, to jeśli przywita go w jego rodzimym języku szanse na sprzedaż jego produktów wzrasta.
W naszym przypadku zaczęło się od niewinnej rozmowy z pewnym Marokańczykiem, który zaczepił nas zaraz po tym jak weszliśmy do mediny. Bogatsi o nasze doświadczenia z Rabatu już nie tak chętnie pozwalaliśmy się prowadzić wszystkim i wszędzie. Może nawet przewrażliwiliśmy się tak bardzo, że staliśmy się odrobinę aroganccy. Z tego też powodu czym prędzej chcieliśmy owego pana spławić, ale - był nieugięty - jak wszyscy mieszkańcy tego kraju. Przywitał nas, rzecz jasna nie zapominając nazwać nas swoimi przyjaciółmi, zapytał skąd i po co przybywamy do Maroko.
Nie czekając na naszą odpowiedź oprowadził nas po każdym zakamarku swojej jadłodajni, zachwalając się bez liku. Aby stworzyć atmosferę nieprzebranej życzliwości rozkazał wręcz zrobić sobie z nim zdjęcie. Zdegustowani odrobinę staraliśmy się robić dobrą minę do złej gry, ale w końcu okazało się, że facet jest naprawdę w porządku, a komercja zjada wszystkich od stóp do głów, więc nie ma co się dziwić, że zachowują się w ten... dziwaczny sposób.
W każdym razie po zakończeniu tego całego przedstawienia zapytał ponownie o nasze pochodzenie. Gdy tylko usłyszał, że jesteśmy Polakami powiedział nam, że sam ma przyjaciela z Polski. Ów przyjaciel pochodzi z Gdańska (a raczej GDANCKA, bo tak to mniej więcej brzmi). Temat budzi oczywiście nasze zainteresowanie więc wypytujemy o szczegóły, ale nasz rozmówca nie wiele jest w stanie dopowiedzieć. Kończy szybko konwersacje z nami i zaprasza na pyszne ryby wieczorem. Żegnamy się i ruszamy w poszukiwaniu hotelu.
Kilka minut potem sytuacja niemalże się powtarza - kolejny sprzedawca nie pozwala nam obojętnie przejść obok swojego sklepu. Najpierw wita nas w Maroko, a potem wypytuje o naszą ojczyznę. Zgodnie z prawdą odpowiadamy, że jesteśmy z Polski. I właśnie wtedy okazało się, że tak właściwie to jesteśmy niemal rodakami. Otóż nasz rozmówca twierdził, że ma w Polsce korzenie. Jego wujek mieszka w Gdańsku. Regularnie się odwiedzają. Wujo spędza wakacje w Casablance, a właściciel sklepu z pierdołami odpoczywa w polskim mieście nad Bałtykiem. Troszeczkę zadziornie zapytaliśmy go co najbardziej podobało mu się gdy był w Gdańsku. Zmieszał się i lekko drżącym głosem powiedział, że - port. Co niestety, ale jedynie utwierdziło nas w przekonaniu, że kłamie jak z nut.
Takich rozmów było o wiele więcej, ale z każdej z nich można by wywnioskować, że Polska i Maroko to
właściwie jeden kraj. Wszystko oczywiście to jeden wielki blef, który po prostu działa na klientelę.
Rzecz jasna, za wszystkie te informacje odpowiedzialni są polscy marynarze. Ale nie tylko nich sprawa dotyczy. Gdybyśmy byli z Niemiec pewnie wychwalano by nasze piwo, gdybyśmy pochodzili z Węgier - gulasz królowałby nade wszystkie potrawy, a gdyby naszą ojczyzną były włochy pewnie okazałoby się, że dany sprzedawca nie je niczego poza pizzą i spaghetti.
Efektem tego - Marokańscy sprzedawcy znają Warszawę i Gdańsk i często witają polaków krzycząc "Polska, Polska - Dzień Dobry". Ma to zauroczyć ewentualnego klienta i ... działa niezawodnie. Sami daliśmy się w tą sieć złapać.
Poszukując hotelu i spławiając kolejnych sprzedawców i przewodników po raz kolejny usłyszeliśmy:
- Where are you from?
po raz kolejny zatem udzieliliśmy odpowiedzi - From Poland.
Tym razem jednak pytający niedosłyszał i przekręcił Polskę na Holandię. Efekt był następujący:
- Holand? A! Marihuana!
- No! From Poland! - poprawiamy.
- A Poland! Vodka!
Wtedy też doznaliśmy ataku kompletnie niekontrolowanego śmiechu. Sytuacja była zabawna. I do dziś jest to jedna z tych historii, która najbardziej rozbawia naszych znajomych. Jednak jakby spojrzeć na to głębiej to na myśl przychodzą mi słowa jednej z piosenek zespołu Happysad:
"Jestem Polakiem. Nie kradnę samochodów i nie jestem pijakiem..."
Z absurdów tamtego dnia do wymienienia pozostaje jeszcze jedna rzecz. Mianowicie - Poczta pantoflowa. Jak już z poprzedniego wpisu wiecie działa ona niczego sobie w tamtych rejonach. Więc gdy już kilku osobom w medinie udało się nas wylegitymować w obieg bardzo szybko trafiła informacja, że tak, a tak ubrani Polacy są w mieście. Przez to też z marszu witano nas okrzykami "Hi Polonia!" mimo tego, że wcześniej z daną osobą nie mieliśmy żadnego kontaktu. Wydaję się to niemożliwe? Nam też się wydawało do póki sami nie doświadczyliśmy tego na własnej skórze.
Wtedy pierwszy raz poważnie się przestraszyłam, albo może - zirytowałam (niepotrzebne skreślić, potrzebne dodać). Ta inwigilacja przyjezdnych kompletnie nie mieściła się w naszych głowach. Zero bycia anonimowym.
Napięcie całej sytuacji zostało szybko rozładowane. W dość przyjemny, aczkolwiek wciąż całkowicie
dziwaczny sposób. Nadal szukając hotelu, przeklinając na czym świat stoi nie cedziliśmy słów na określenia tego co chwile temu zaobserwowaliśmy. Wymyślając coraz to ciekawsze epitety, których lepiej nie będę powtarzać, za swoimi plecami usłyszeliśmy piskliwy głos kolejnego sprzedawcy. Ten też chciał nam wcisnąć cokolwiek z tego co sprzedawał, ale sposób w jaki to zrobił przebił wszystkie te, z którymi mieliśmy już do czynienia...
Krzyczał po prostu...
- Polaki?! Ja mam dobra koza! Moja koza zdrowa! Chcieć kupić? Ja mam dobra koza! Bardzo dobra koza!
Ale więcej o tym spotkaniu następnym razem ; )
Pierwszy pan siedzący na krześle to właśnie człowiek, którym mowa w ostatniej części tekstu. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz