czwartek, 20 marca 2014

"Ludzie tutaj mają świra..."

Poszukiwania hotelu w tym mieście trwały bardzo długo. Kilka razy słyszymy, że nie pozwolą nam spać w jednym pokoju (o jednym łóżku nie wspominając) co winduje cenę mocno do góry. Z ludzkich oczu litrami wypływa chciwość. Sądzą oni, że i tak wrócimy - bo gdzieś spać musimy. Idąc dalej wąskimi uliczkami mediny natrafiamy na wyjątkowo obskurny jej kawałek. W owym zaułku na jednej z paskudnych kamienic widnieje napis hotel. Drzwi do potencjalnej noclegowni są w połowie zawalone gratami i częściowo spalone. Tynk ze ścian odpada, a instalacja, a raczej jej szczątki grożą śmiercią dyndając z budynku. O dziwo - hotel jest czynny. Wchodząc do środka przekonani byliśmy o tym, że cena w takim miejscu nie może być wysoka. Z resztą - niska cena zrobiłaby z tej rudery pięciogwiazdkowy hotel. No cóż... Mylić się jest rzeczą ludzką.

Wnętrze hotelu czy raczej - "hotelu" - straszyło tylko odrobinę mniej niż jego zewnętrzny wygląd. Meble nawet nie starały się udawać kompletów, prąd był, ale nie wszędzie - na cały budynek przypadały trzy czynne kontakty i tylko w dwóch pokojach światło działało. Ze ścian odchodziła farba, a chodząc po schodach zalecanym było modlić się o to aby wytrzymały. Bieżąca woda jest, ale zimna. Nie pytamy jeszcze o cenę. Właściciel prowadzi nas do pokoju, który chce nam wynająć. Jest na samej górze (modlitwa na schodach trwa więc ładny kawałek czasu) a pokój jak się okazuję mamy dzielić z kimś jeszcze. Trochę się wtedy wystraszyłam bo nasz potencjalny współlokator sprawiał wrażenie takiego co to go dopiero z mamra wypuścili... Pościel? Śmierdzi, że strach podejść. Pewnie nigdy nie była prana. Wszystko ok. Wytrzymamy wszystko - Zimną wodę, dziwnego współlokatora, smród, brak prądu... Oby cena była niska.


- 150 MAD (15 euro) - Powiedział właściciel. W pierwszej chwili byliśmy przekonani, że facet się
przejęzyczył, ale... nie, naprawdę chciał za nocleg 60 zł... Naszą odpowiedzią na cenę był histeryczny śmiech. Próby targowania się prawie nic nie dały - opuścił może ze dwa euro co i tak dawało śmieszną w stosunku do oferowanego towaru cenę. Zapytaliśmy jeszcze czy nie ma innych - tańszych - pokoi. Owszem miał. Powiedział, że w "salonie" nocuje ludzi za 30 MAD od osoby. Oczywiście oferta bardzo nam się spodobała, ale odmówił wynajęcia nam owego salonu. Stwierdził, że jest to zbyt brzydkie miejsce jak dla nas (hah, jakby przynajmniej pokój, który nam chciał wynająć był ładniejszy...) i że gdyby nam to wynajął to mógłby mieć problemy bo miejsce nie jest "strzeżone".

Staraliśmy się jeszcze wytargować niższą cenę. Gość jednak był uparty. W przypływie złości szarpnęłam Adasia na ramię i prawie krzyknęłam, że jeszcze dziś chce wyjechać z tego okropnego miasta i jechać do Marrakeszu. Co oczywiście nie było wcale takie proste. Właściciel noclegowni zmienił wtedy ton na milszy w obawie o stratę klienta (szkoda, że tylko ton - a nie cenę) i powiedział:

- Chcecie jechać do Marrakeszu bo myślicie, że my tutaj w Casablance mamy świra? Jedźcie więc, a zobaczycie, że w Marrakeszu mają podwójnego świra...

Zirytowani odeszliśmy i postanowiliśmy wynająć cokolwiek w nowym mieście. Może drożej, ale przynajmniej bez użerania się. Na skwerku przed murami mediny usiedliśmy na plecakach i odpaliliśmy papierosy. Podszedł do nas Marokańczyk w średnim wieku i zaczął wypytywać czego szukamy, skąd jesteśmy. Powiedział, że zaprowadzi nas do taniego hotelu. Odmówiliśmy mówiąc, że nie mamy mu czym zapłacić za pomoc. Facet pokazał swoje ohydnie żółte zębiska w serdecznym uśmiechu i powiedział:

- Jesteście z Polski. Jesteście tak samo biedni jak my tutaj w Maroko. Nie chcę od Was pieniędzy.

I faktycznie zaprowadził nas do hotelu. W nowym mieście za wyższy standard niż ten w opisanej ruderze zapłaciliśmy 120 MAD. Bez targowania ceny. Gość powiedział, że gdy się już ogarniemy to zaprasza nas na herbatę do mediny. Niestety - nie dane nam było się więcej widzieć.

Zostawiamy rzeczy i idziemy szukać jedzenia. Jeśli kiedyś wybierzecie się do Maroko to polecam stosować tam jedną zasadę. Mianowicie - starajcie się przewidzieć dwie-trzy godziny wcześniej to, o której będziecie głodni. Dlaczego? Bo zazwyczaj tyle zajmuje znalezienie jedzenia w tym kraju. Powiem więcej - ta zasada tyczy się zarówno tych co chcą zapłacić mało jak i tych, którzy mają na jeden obiad przeznaczone nawet i z 60 zł. To zwyczajnie tyle trwa. W szczególności jeśli chodzi o śniadanie.

Tym razem szukaliśmy kolacji więc nie było tak źle - po godzinie dostaliśmy w końcu po dwa jajka sadzone,
trochę frytek i kilka pomidorów na sałacie...oraz... cały kosz bułek. Tak - w tym kraju bułki i frytki na talerzu występują razem. Dla nas była to gratka bo mogliśmy się najeść na resztę dnia, ale ogólnie jest to dosyć dziwne połączenie. Kolejną ciekawostką są tam keczup i majonez. Zanim  nalejecie ich sobie na frytki sprawdźcie czy w ogóle jest jadalny. Marokańczycy to bardzo oszczędny naród, który z pół litra majonezu wyczarowuje 4 litry i podobną magię uprawiają w związku z keczupem. W efekcie możecie dostać po prostu dwa rodzaje mąki - czerwoną i białą.

Będąc w Maroko polecam jedzenie właśnie jajek. Bo na pewno nie gniły one przez ostatnich kilka dni na słońcu. To naprawdę bardzo bezpieczne jedzenie.

Zjedliśmy i kontynuowaliśmy spacer po mieście. Skończyły nam się papierosy więc podeszliśmy do jednego
ze "sklepów tytoniowych". Trzy rodzaje papierosów na kartonowym pudełeczku. Sprzedawca na dzień dobry wciska nam Marlboro, którego nie chcemy. Chcemy te najtańsze - targujemy się ze sprzedawcą. W tym czasie podchodzi do nas mały chłopiec z kartonowym pudełkiem, w którym ma chusteczki higieniczne i zapałki (bodajże). Paczkę chusteczek podsuwa nam pod sam nos. Odmawiamy młodemu sprzedawcy. Kontynuujemy rozmowę z gościem od fajek. Dzieciak nadal robi swoje i stara się sprzedać nam chusteczki, których nie potrzebujemy. Znów odmawiamy. Kiedy jednak po raz trzeci chłopczyk ponawia próbę sprzedawca papierosów zamaszystym ruchem bije dzieciaka w klatkę piersiową. Dziecko przez chwile nie może oddychać, oczka zalewają się łzami. Handlarz jakby nigdy nic odwraca się w naszym kierunku i mówi:

- To co? Te fajki mam w atrakcyjnej cenie. Kupujecie?
Spoglądamy to na biednego chłopca to na sprzedawcę i przez gardło przechodzi nam tylko:

- ...spierdalaj... - odwracamy się i bez słowa idziemy dalej.

Pod murami mediny murzynki oferują muzułmanką zakrytym od stóp do głów warkoczyki. Nie mam pojęcia po co, ale wygląda to komicznie. Mnie oczywiście też dopadają. Ciężko było te panie spławić więc po dziś dzień mam numer do jednej z nich.

Na targu można kupić całą masę chińskiego badziewia. Choć o większości z tych rzeczy mieszkańcy mówią "This is from Berber." - ale o tym co to znaczy następnym razem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz