sobota, 22 marca 2014

"To jest berberyjskie."

Berberowie to rdzenni mieszkańcy Afryki północnej i Sahary. W dzisiejszych czasach Berberów można
spotkać na terenach ciągnących się od Egiptu aż po wybrzeże Atlantyku oraz od brzegów Morza Śródziemnego po południowe granice Sahary. Naród ten posługuje się swoim własnym językiem. Najczęściej można usłyszeć berberyjski w Maroko i Algierii.

Barbarzyńca - to właśnie oznacza nazwa Berber (łac. barbarus). Co zabawne owi barbarzyńcy wolą nazywać siebie - Imazighen - co oznacza po prostu - ludzie wolni.

W krajach współcześnie istniejących na rodzimych ziemiach Berberów prowadzona jest polityka, która na celu ma wynarodowienie koczowniczej nacji i w końcu wchłonięcie jej w swoją własną.

Wynika z tego, że Berberowie nie są powszechnie akceptowani na terenach, na których żyją. Dlaczego więc przy co drugim straganie słyszymy "To jest berberyjskie"? Dlatego, że są oni drugim w kolejce skarbem Maroko zaraz po olejku arganowym - nazywanym marokańskim złotem. Ci wolni ludzie wzbudzają w przyjezdnych wiele emocji. Wielu jest nimi zafascynowanych. Doskonałym chwytem marketingowym jest więc takiemu turyście podsunąć pod nos chiński łańcuszek z masowej produkcji i zacząć wciskać bajkę o tym, że ma on setki lat i został zrobiony ręcznie przez Berberów właśnie. Dobre, prawda?


Idąc więc poprzez targowisko w Casablance co chwilę sprzedawcy wciągali nas do swoich sklepów i bez końca powtarzali "This is from Berber.", ewentualnie od czasu do czasu "Berber" zastępowała "Sahara". W sumie czasami te świecidełka były tak ładne, że można było dać się nabrać. Przynajmniej do momentu kiedy nie okazywało się, że ta "unikatowa biżuteria" dostępna jest prawie na każdym stoisku, a na odwrocie wygrawerowany jest po chamsku napis "Made in China". Cóż... Bezczelni handlarze nawet gdy palcem pokazało im się ten grawer wciąż upierali się przy berberyjskim pochodzeniu bibelotu. 

Wracamy do hotelu gdy jest już ciemno. Wszyscy ostrzegali nas, a w szczególności mnie przed
wychodzeniem po zmroku z hotelu (w Maroko). Kobiety podobno są zaczepiane i mogą narazić się na nieprzyjemności. Drogie Panie - albo ja miałam takie szczęście, że nie zaobserwowałam takich zjawisk albo jest to jedna wielka bujda na kółkach. Jedynym miejscem gdzie faktycznie po zmroku przedstawicielkom płci pięknej nie polecam przechadzać się nocą jest miasto Fez. 

W hotelu bierzemy prysznic i kładziemy się spać. Zasypiamy jak dzieci wykończeni tym zwariowanym dniem. 

Wstajemy wcześnie - około 7 rano. Pakujemy się i opuszczamy hotel. Zanim wyjedziemy z miasta chcemy jeszcze coś zjeść. Idziemy więc do barku, w którym stołowaliśmy się dzień wcześniej... Pamiętacie jak w poprzednim wpisie pisałam o tym żeby przewidywać głód kilka godzin wcześniej? No to posłuchajcie....

Bar czynny jest od godziny 8 rano. Do otwarcia jest jeszcze jakieś 15 minut zatem. Idziemy najpierw więc na kawę. Nie spieszymy się i wracamy do jadłodajni już 30 minut po tym jak została otwarta - teoretycznie - bo w praktyce wciąż jest zamknięta. Nie chcemy czekać w nieskończoność więc idziemy poszukać innego baru. Historia ta sama - niby powinny być czynne, ale nie są. A jeśli są to można jedynie wypić tam kawę lub herbatę. Mija godzina. Idziemy do mediny szukać harshy. Niestety - dopiero zaczynają ją robić więc potrwa to jeszcze trochę. Jesteśmy głodni, a powszechnie wiadomo, że jak Polak głodny to zły... 

Idziemy wypić kolejną kawę i planujemy wrócić do punktu a, czyli tam gdzie mieliśmy iść na początku. Jest już prawie 10 więc może już otworzyli... Pijemy kawę. Miasto powoli budzi się do życia.

 Tłumy pucybutów ustawiają się pod budynkami. Albo co gorsza podchodzą do nas i wręcz proszą o pracę.

 W kawiarni, w której siedzimy w menu znajduje jakieś kanapki. Szczęśliwa co nie miara proszę o dwie, najzwyklejsze, z jajkiem... Niestety słyszę, że zaczynają je robić dopiero o 12... 

Kończymy kawę. Idziemy do knajpki z dnia poprzedniego, niemal modląc się by była otwarta. Żaluzje podniesione są do połowy. A jakaś pani myje podłogę...miotłą... Niewiele myśląc sami wynosimy sobie stół i krzesła na zewnątrz, nie patrząc na zniesmaczoną minę kucharza. Zamawiamy żarcie i bez słowa siadamy i czekamy. Po półgodzinie dostajemy jedzenie. Kelner oczywiście nie ukrywa swojego oburzenia naszym zachowaniem, a my powoli dostajemy ataku histerycznego śmiechu. Pamiętam, że dobijała godzina 12... Lokal miał być czynny od 8... W tym kraju po prostu ludzie chyba nie jedzą śniadań.

Kolejnym problemem jest wydostanie się z centrum na wylot w kierunku Marrakeszu. Na szczęście miasto to wyposażone było w tramwaje. A raczej tramwaj. Bilety były naprawdę drogie, jednak my narobiliśmy takiego zamieszania - całkiem nie chcący - że pojechaliśmy za darmo. I na dodatek dojechaliśmy w miejsce wprost idealne. I pełne marokańskich autostopowiczów chcących jak my jechać w kierunku Marrakeszu. 






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz