czwartek, 16 stycznia 2014

Płonąca Portugalia

Jose uparł się, że odda nam swoje łóżko, a sam prześpi się na podłodze na karimacie. Protestowaliśmy, ale był nieugięty. Miał kilka przedmiotów w swoim pokoju, które sprawiły, że od tamtej pory mawiamy "Polak i Portugalczyk potrafi". Mianowicie: stolik ze starej opony i kawałka szyby, który znalazł na wysypisku, zniszczony obraz, który sam odrestaurował i kilka innych rzeczy, które zrobił sam z niczego. Co najciekawsze były świetne! 

Rano zostajemy zaproszeni na śniadanie. Nasz przyjaciel nie ma kuchenki ani czajnika elektrycznego więc wodę na kawę gotujemy w mikrofalówce. Ja chwytam jedno jabłko - zazwyczaj za nimi nie przepadam, ale wtedy miałam niepohamowaną ochotę. I oboje chcemy tylko kawę. Nic więcej nie trzeba nam do szczęścia. Jose natomiast przygotowuje sobie śniadanie, a my ze szczerym zadziwieniem obserwujemy jak wsypuje kawę rozpuszczalną do gorącego mleka, dodaje czekoladę, musli i tonę płatków śniadaniowych, a następnie rozpoczyna ucztę. 

Deklaruje się, że wywiezie nas za miasto choć już jest spóźniony do pracy. I tak też robi. Lądujemy na sporym zjeździe tuż przed bardzo długim mostem. Żegnamy się, my zapraszamy go do Polski, on mówi, że jesteśmy zawsze mile widziani w Porto i Santarem. Ściskamy się i życzymy sobie szczęścia.


Miejsce nie należy ani do najlepszych ani najgorszych. Samochody nas mijają bez wzruszenia, ale nie martwi
nas to. Noc była dla nas łaskawa - jesteśmy czyści i wyspani. Nie jesteśmy głodni i piliśmy kawę. No czegóż chcieć więcej? 
Zatrzymuje się auto. Podbiegamy z entuzjazmem, ale... mężczyzna, który się zatrzymał wcale nie zamierza nam pomóc. Wrzeszczy coś po portugalsku, a potem duka po angielsku, że mamy sobie stąd iść bo tutaj nikt się nie zatrzyma. Wsiada ze złością z powrotem do samochodu i odjeżdża... kilka metrów dalej. Parkuje pod (pewnie swoim) domem i nie przestaje nas obserwować. A my wcale nie zamierzaliśmy sobie pójść. Miejsce nie było złe i nie istniał ani jeden powód żebyśmy musieli drałować kilka kilometrów w prażącym słońcu przez most, na którym nie było miejsca dla pieszych. Staliśmy jeszcze kilka minut, a potem znów podjechał ten sam facet i ze zniesmaczeniem kazał nam wsiąść do środka. Wsiedliśmy. Przewiózł nas jakieś 20 km dalej i wysadził na całkowitym pustkowiu. Podziękowaliśmy, a on odjechał. Cóż.. Chyba pomógł nam tylko dlatego, że chciał się nas stamtąd pozbyć. I cała nasza trójka była zadowolona - on nie miał autostopowiczów w zasięgu wzroku, a my byliśmy dalej.

Staliśmy pośrodku niczego. Dookoła wyschnięta, niekiedy czerwonawa ziemia i roślinność zdająca się błagać o wodę. Wszystko wydawało się być bardziej pomarańczowe niż gdziekolwiek indziej. Niebieski mieszał się z żółcią, zieleń z czerwienią, a brąz z pomarańczem właśnie. Spękana gleba i żar lejący się z nieba - oto Portugalia. Zatrzymał się starszy facet dwuosobowym autem z przyczepką. Nie mówił po angielsku. Podbiegliśmy, a nasz wzrok chyba zapytał o to czy się zmieścimy, bo zanim otworzyliśmy gęby on już krzyczał:

- Dos persona? No problema! (piszę fonetycznie)

Plecaki wylądowały na przyczepie, a my wcisnęliśmy się na jedno siedzenie. Kierowca zdawał się śmiać z
tego, że nas dwoje to nawet nie jeden człowiek. No tak. Portugalczycy raczej nie narzekają na niedożywienie. 

Wiecie jak wielką ochotę można mieć na zwykłą kiełbasę śląską? Taką tłustą i ogromną. Taką, której w normalnych warunkach w domu bym nie tknęła. Ale wtedy... Mogłabym pisać o niej wiersze. Co więcej - byłyby dobre bo włożyłabym w nie całe swoje serce i spragnione polskiego smaku kubki smakowe. Nic więc dziwnego, że gdy w supermarkecie zobaczyliśmy kiełbasę, co prawda niemiecką, ale kiełbasę, rzuciliśmy się na nią jak wataha wygłodniałych wilków na zdobycz. I wtedy nie obchodziło nas nawet to ile kosztuje, a kosztowała zdecydowanie za dużo i z całą pewnością nie było nas na nią stać. 
Siedzieliśmy w cieniu zajadając się "łupem", który tak między bogiem, a prawdą bliższy smakiem był plastelinie niż czemukolwiek innemu i popijaliśmy wszystko energetykiem.

Obraliśmy w końcu jakiś kierunek. Mianowicie Setubal. Zerknęliśmy na mapę żeby zorientować się w numeracji dróg tak żeby po omijać autostrady tylko po to żeby chwile potem gość, który nas podrzucił wysadził nas właśnie na autostradzie. Protesty nic nie dały - on wiedział lepiej. Cóż. Taki dwugodzinny marsz w czterdziestu stopniach  to samo zdrowie, ...prawda? Ostatecznie jednak doszliśmy do jakiegoś punktu, w którym można było liczyć na to, że zatrzyma się coś innego niż radiowóz policyjny. I tak było. Dostawczakiem, który zatrzymaliśmy dojechaliśmy do samego San Francisco! Wydawało mi się, że miasto jest odrobinę większe, ale tylko odrobinę. 

Podążaliśmy w kierunku cienia kiedy nagle prawię udławiłam się z zaskoczenia. Pod moimi nogami leżała potężna - długa na metr i szeroka na kilka dobrych centymetrów wężowa skóra. Wykrztusiłam z siebie wtedy jedynie pierwsze obiekcje co do rozbijania się całkiem na dziko. Dopiero potem dowiedzieliśmy się, że węże te nie są jadowite, są podobne naszym zaskrońcom i straszą jedynie swoimi gabarytami. Ja jednak... wolałabym zostać przy oglądaniu samej skóry bez jej właściciela.


Po drodze widzieliśmy kilkakrotnie pożary i zgliszcza, które pozostawiły one po sobie. Byliśmy przekonani, że jest to sprawka piekielnie wysokich temperatur, ale kobieta, która zatrzymała się dla nas uświadomiła nam, że w większości przypadków spowodowane one są przez ludzi. Ana opowiadała o tym, że gdy kupuję się ziemię jej cena wzrasta z każdym drzewem i roślinką rosnącą na niej, a spalony teren jest o wiele tańszy więc podpalaczy nie brakuje. Podobno są nawet ludzie, którzy zajmują się tym "zawodowo" i mają z tego nie małe pieniądze. Kolejną sprawą jest to, że przez dużą ilość pożarów wzrasta zapotrzebowanie na sprzęt do ich ugaszania. Zatem firmy produkujące takowy dbają o to by popyt na ich produkty nie spadał. Informacja nie jest w żaden sposób sprawdzona, opieram się jedynie na relacji Any. Przejechaliśmy wspólnie z Aną i jej synem Rafaelem kilkaset kilometrów dowiadując się po drodze wielu ciekawych rzeczy. Potwierdziła ona informacje o niebezpieczeństwie drogi numer jeden. Była to więc już druga osoba, która powiedziała nam, że nie ryzykowałaby zatrzymywania na niej ciężarówek bo jak twierdzi wielu odważnych po prostu zaginęło.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz