środa, 11 grudnia 2013

Wieża Herkulesa i Cabo Finisterre

Wstaliśmy i nadszedł czas na pytanie "I co dalej?". Odpowiedź była nie całe 5 metrów od nas. Otóż najpierw Miriam przybiegła do nas z samego rana częstując nas croissantami, a potem my pobiegliśmy do nich pytając gdzie zamierzają jechać dalej. Okazało się, że kolejnym punktem w podróży naszych wybawców jest...Wieża Herkulesa w A Coruna! I w dodatku nie mają oni nic przeciwko abyśmy pojechali tam z nimi. Uprzedzają nas jedynie o tym, że omijają autostrady i będą jechać małymi i dziurawymi drogami, które mogą opóźnić czas dotarcia na miejsce. I uwierzyć nie mogą w to, że nas to nie martwi, a cieszy - w końcu omijamy duże drogi, które jako główną atrakcje serwują nam beton. 


Pomagamy się im spakować, a potem sami pakujemy się do samochodu. Zaczyna się standardowe wypytywanie nas o to skąd jesteśmy, co robimy, dlaczego to robimy i gdzie zmierzamy. Na szczęście tym razem nikt nie łapie się za głowę mówiąc, że jesteśmy szaleńcami! Miriam i Alfredo wspólnie stwierdzają, że pomysł jest fajny i być może sami się kiedyś na coś takiego zdobędą. I całe szczęście! Bo już powoli zaczynałam myśleć, że naprawdę jesteśmy świrami! To, że jesteśmy z Polski też nie robi większego wrażenia, bo skoro kierowcą jest Argentyńczyk to Polska wcale nie jest już tak odległa. A to, że jedziemy do Maroko? No jedziemy i co? Gorąco nam będzie i będziemy użerać się ze sprzedawcami. I tyle. Wymieniamy się informacjami, które mają nam pomóc odnaleźć się na facebook'u i zapraszamy ich do Polski. Nie z grzeczności i z przysłowiowego "na odczep się" tylko z nadzieją, że kiedyś faktycznie nas odwiedzą. 

Od słowa do słowa przechodzimy z tematu o tym gdzie zmierzamy jako do celu, a gdzie zmierzamy tego konkretnego dnia. Więc mówimy im, że podobnie jak oni bardzo chcemy zobaczyć latarnie w La Corunii, a potem gdy tylko zdołamy wydostać się z miasta chcemy jechać do Cabo Finisterre. Mówią, że nie zamierzają tam jechać, ale podrzucą nas za miasto. Ale kilkanaście minut później zmieniają zdanie twierdząc, że wpłynęliśmy na zmianę ich planów i też pojadą do Cabo Finisterre. Jest to najdalej wysunięty na zachód skrawek ziemi w Hiszpanii, a jego nazwa oznacza nic innego jak Koniec Ziemi, czy jak wolą inni - Koniec Świata. Właśnie tam Szlak św. Jakuba dobiega końca (Camino de Santiago) i od setek lat do tego punktu przybywają tysiące pielgrzymów
z całej Europy i nie tylko bo na miejscu można spotkać ludzi zarówno z Ameryki jak i z Azji, chcąc przeżyć tam wewnętrzną przemianę. W czasach średniowiecznych pielgrzymi, którzy zawędrowali na brzeg oceanu palili swoje pokutne szaty i buty, w których przybyli oraz obmywali ciało wierząc w to, że w owy sposób pozbywają się swoich dotychczasowych grzechów i oczyszczają duszę ode złego. W ten sposób rozpoczynali nowy, lepszy rozdział swojego życia.
Dzisiejszych ludzi pokonujących szlak Camino de Santiago charakteryzuje konkretna muszla zawieszona najczęściej na szyi. Można ją kupić gdziekolwiek po drodze, jednak w dawniejszych czasach aby mieć dowód dotarcia na koniec świata wędrowcy wyławiali ową muszlę sami z oceanu - Jest to symbol drogi św. Jakuba. Nie pokonywaliśmy tego szlaku jednak też na znak dojechania na Koniec Ziemi przywieźliśmy muszlę, którą wyłowiliśmy własnoręcznie z oceanu w Cabo Finisterre. Jest większa od mojej dłoni i znaczy o wiele więcej niż badziewna pamiątka kupiona w sklepiku z suwenirami z napisem "Made in China".

Wróćmy jednak do Wieży Herkulesa. Dojechaliśmy w końcu, a właściwie jestem zdania, że bardziej dotłukliśmy się tam bo jechaliśmy i jechaliśmy od dnia poprzedniego i dojechać nie mogliśmy i stanęliśmy przez obiektem liczącym sobie kilkanaście wieków. Nie będę strzępić słów na to jakież to piękne było i niesamowite bo wcale takie nie było. Jeśli chodzi o walory architektoniczne to ja osobiście - choć być może zwyczajnie się nie znam - nie widziałam w niej niczego co na kolana miało by mnie powalić. Wejście do wnętrza było płatne więc nasza cała czwórka zrezygnowała z tego. Niesamowitą satysfakcje miałam jedynie z tego, że ten obiekt jest naprawdę strasznie stary, być może w końcu niedługo runie, a nam jeszcze dane było go zobaczyć. Pod tym względem było to bardzo ciekawe przeżycie, jednak jeśli ktoś nie jest wrażliwy na takie rzeczy jak starocie to oka czym nacieszyć nie ma i średnio polecam. Choć najlepiej aby ten ktoś sam to ocenił.

Obeszliśmy całość dookoła i poza wyżej wspomnianym wiekiem budowli każde z nas liczyło chyba na troszkę większe boom. Więc jakieś pół, może godzinę później pojechaliśmy dalej. Po dotarciu do celu wyściskaliśmy się wszyscy - w końcu prawie dwa dni wspólnego podróżowania zdążyły sprawić, że troszkę się ze sobą zaprzyjaźniliśmy. Życząc sobie jak najszerszej drogi i najmilszego dnia pożegnaliśmy się. Poszliśmy szukać tym razem faktycznie jakiegoś hostelu. Cóż... Pal licho łóżko, ale wykąpać to by się w końcu przydało! Dobry los chciał, że nie straciliśmy na poszukiwaniach reszty dnia i zatrzymaliśmy się w jednej z Alberg prawie za pół darmo, jak oboje myślimy dlatego, że kierownik zdążył nas polubić. No tak. Brudni, zmęczeni i z worami pod oczami, tachający dwa ogromne plecaki - z uśmiechami od ucha do ucha i żartującymi ze wszystkiego co się da. Tak więc sprawę spania mieliśmy z głowy.

Nasze szczęście związane z tym, że zawsze trafiamy na jakieś święta kościelne, narodowe, fiesty, festyny i
inne takie znów o sobie przypomniało - tym razem przybyliśmy na rajd rowerowy wokół, którego było okropnie dużo szumu. Ulice były zawalone ludźmi i rowerzystami. Możecie mówić, że jestem cyniczna, ale wyglądało to tak jakby nagle całe miasto zostało fanami kolarstwa akurat na okazje rajdu, którego meta przypadała na ich miejscowość. Chcieliśmy dojść do miejsca, które jest punktem zerowym szlaku, mieliśmy do przejścia kilka kilometrów, a po tej trasie właśnie miejsce miał rajd. Więc przejście tamtędy było prawie niemożliwe. Bocznymi, polnymi ścieżkami ledwie doszliśmy do końca. Dlaczego ledwie? Bo był tak silny wiatr, że utrzymanie się na własnych nogach było ogromnym wyczynem. Ale nie ważne bo staliśmy właśnie na "Końcu Ziemi"...


O prawdziwych policjantach z Hiszpanii, o tym jak zostaliśmy bez mapy i przekroczeniu granicy z Portugalią w kolejnej notce...

2 komentarze:

  1. Piotr Gołacki11 grudnia 2013 14:14

    Na ostatnim zdjęciu to chyba skała w wodzie, ale ja myślałem że to wieloryb albo kuter ;p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, to tylko skała w wodzie - niestety : ) Tuńczyki były w Cieśninie Gibraltarskiej : P

      Usuń