Mając sprawę noclegu z głowy, ze szczękami wiszącymi niewiele nad ziemią poszliśmy do pokoju. Ani ja ani Adaś nie spodziewaliśmy się, że choćby raz podczas tej podróży będziemy spać w klimatyzowanym pomieszczeniu. A tu proszę. Klimatyzacja jest i na dodatek działa! W pokoju stało jedno ogromne łoże małżeńskie i jedno pojedyncze. To jest normą w marokańskich hotelach - możesz dziesięć razy powtarzać, że chcesz pokój z jednym łóżkiem, a i tak na 90% dostaniesz zestaw wielkie plus małe wyrko. Jakby wygód było mało w pomieszczeniu jest też telewizor. Stary, mój dziadek miał identyczny, ale mimo wieku nadal na chodzie. Nie korzystamy z niego - raz, że nie znamy arabskiego, ani francuskiego, a dwa, że mamy w planach spacer po mieście bez ciężkich plecaków.
Ledwie wystawiamy głowy z hotelu i przez chwile zastanawiamy się, w którym kierunku iść, a już stoi koło
nas - jak go nazwaliśmy - "Pomagier". Nie mam pojęcia czy takie słowo w ogóle występuje w języku polskim, ale my nazywając tak jakąś osobę mieliśmy na myśli kogoś kto niósł nam całkowicie zbędną pomoc i często swoim natręctwem wyprowadzał nas z równowagi. Tym razem rolę "pomagiera" odegrał tłusty mężczyzna średniego wzrostu. Jadł coś więc z gębą pełną żarcia zapytał nas dokąd idziemy. Zgodnie z prawdą odpowiedzieliśmy, że jeszcze nie wiemy. Ale on wiedział doskonale. Pokierował nas abyśmy poszli do portu gdzie można kupić przepyszne sardynki. Tak się o tych rybach rozgadał, że aż sama zrobiłam się potwornie głodna. A potem powiedział żebyśmy przyszli do lokalu na rogu (wskazał go palcem) na herbatę.