sobota, 19 kwietnia 2014

Bazar i zszargane nerwy

Istnieje kilka typów jeśli chodzi o sprzedawców. Jedni atakują z zaskoczenia i nim dowiesz się co właściwie
chcą Ci sprzedać - oni już uznają, że Ci to sprzedali. Inni starają się wprowadzić potencjalnego klienta w bardzo rodzinny nastrój i gdy ten podda się choćby odrobinę tej atmosferze Ci wciskają mu swój towar. Kolejnym typem są Ci od przedmiotów stworzonych przez Berberów czy też sprowadzonych prosto z Sahary. Oferują oni niezwykle cenny towar liczący często setki lat albo nawet tysiące i nierzadko zdarza się, że głównym materiałem z którego dana rzecz została wykonana jest "średniowieczny plastik", albo "guma zwulkanizowana przez Mahometa". Opcjonalnie srebro - tak stare, że pozbawione próby i barwiące palce na zielono. Ci są niezwykle groźni ponieważ każdy tego typu defekt potrafią oni wytłumaczyć w taki sposób, że turysta nie dość, że kupi ten badziew to jeszcze odejdzie zadowolony.
A było to tak...



Najpierw padliśmy ofiarą właściciela sklepiku z szarawarami i hidżabami. Zachwalając moją niezwykłą urodę wciągnął mnie do sklepiku, który od setek lat prowadzony jest przez jego rodzinę w tym miejscu... Szkoda jedynie, że jeszcze w XIX wieku miejsce, w którym dziś handlował nie miało nic wspólnego z bazarem. W każdym razie - tak bardzo zachwyciła go moja uroda, że bez pardonu wsadził mi na głowę ten kawał materiału i od razu podał cenę. Podobno niezwykle pięknie w nim wyglądałam i to może być jedynym prawdziwym elementem tej historii ponieważ zasłonił on całą moją twarz i pozostawił tylko oczy. Wyeliminował tym samym setki pryszczy, wory pod oczami, spękane usta i odrosty na głowie... I zgodzę się, że wyglądałam wtedy o niebo lepiej niż z odsłoniętą gębą z widocznymi efektami zmęczenia podróżą, wysokiej temperatury i tak dalej.

Nie na rękę mu było, że bardzo szybko pozbyłam się tej upiększającej kuracji z głowy i za nic nie chciałam przetestować innych kolorów. Wtedy zaczął prezentować kolekcje swoich szali, które jak dla mnie niczym nie różniły się od hidżabów przed zawiązaniem ich w odpowiedni sposób na głowie. Widząc jednak, że największe zainteresowanie we mnie wzbudza wyjście z jego dusznego sklepiku wyciągnął najcięższe działa w postaci własnoręcznie szytych torebek z wielbłądziej skóry. Był tak przekonujący, że byłabym uwierzyła gdyby nie to, że kiedyś na targu w moim rodzinnym mieście widziałam niemal identyczną z tym, że ta była zrobiona taśmowo i przywędrowała aż z Chin...

Radość z faktu, że w końcu udaje nam się od niego uciec jest nadaremna - prawie od razu wpadamy w sidła właściciela restauracji, która była niedaleko. Tryska radością, obejmuję ramieniem Adasia i z szerokim uśmiechem pyta nas skąd jesteśmy (używa języka angielskiego). Odpowiadamy, że z Polski, a ten na to:

- Wy Polaki? Adam Małysz, Magda Gessler! 

A my w tym momencie zamarliśmy i z niedowierzaniem gapiliśmy się na niego jak na eksponat muzealny. Nasze zszokowanie trwało tak długo, że gość nawet zrezygnował z namawiania nas do jedzenia w swojej knajpie. Odszedł i "zaatakował" innych, a my nawet wtedy jeszcze przez chwilę staliśmy z rozdziawionymi gębami.

Idąc dalej przez marrakeszański bazar naszą drogę zastępuje mężczyzna trzymający w dłoniach małe,
drewniane pudełeczko. Staramy się go spławić, ale nic to nie daje. Prosi abyśmy weszli do jego sklepu, obiecuje niczego nam nie wciskać i jedynie coś pokazać. Zgadzamy się, choć nie wierzymy w te słowa ani trochę.
Wspomniane pudełeczko podaje Adasiowi. Mówi, że jest ono magiczne. Potrząsa nim - słychać, że coś w jego środku jest  ukryte. Proponuje aby Adaś je otworzył i obiecuje, że jeśli zdoła to zrobić w 15 minut to dostanie je w prezencie. Adaś jednak zaczął zbyt mocno kombinować i sprzedawca przeraził się, że jeszcze nie daj panie boże uda mu się je naprawdę otworzyć. Więc pochwalając jego umiejętności przyspieszył cały proces pomagając w odkryciu "tajemnicy pudełeczka", a gdy już było otwarte - uznał je za sprzedane i zażądał 100 MAD (10 euro). A gdy powiedzieliśmy, że nie chcemy go kupić wyciągnął terminal i zaproponował zapłacenie kartą skoro nie mamy przy sobie gotówki.

Wy również dostrzegacie ten bezsens?

Oczywiście cała ta sytuacja kończy się okropną awanturą i krzykiem. On obrażony, zły i niezwykle przez nas oszukany (po dziś dzień nie wiem w jaki sposób) natomiast naszego stanu w tamtej chwili nie będę opisywać bo nie wypada używać tutaj takich słów.

Palimy fajkę za fajką. Klniemy na czym świat stoi, a to w jaki sposób reagujemy na kolejnych handlarzy również nie należy do rzeczy cenzuralnych.

Nagle dostrzegam na jednym ze stoisk po prostu... kosz pełen złomu. Wygląda to jak fragmenty biżuterii. Zniszczone, często zardzewiałe. Jako maniaczka staroci podchodzę do tego kosza z nadzieją na znalezienie jakiejś nie-chińskiej i niedrogiej pamiątki. W końcu to odpady, tak? Grzebiemy więc w tym złomowisku z Adasiem. Trwa to ze dwadzieścia minut i ku naszemu zdziwieniu nikt do nas nie podchodzi. Zaczynamy się nawet obawiać, że coś się stało właścicielowi stoiska. W końcu zazwyczaj wyglądało to tak, że wystarczyło na coś spojrzeć gdy już ktoś obok zachęcał do kupna tego na co się spojrzało, a tu... cisza. Nikogo nie ma. Nawet wybrałam sobie jakiś fragment biżuterii i odłożyłam na bok.

W końcu! Sprzedawca podchodzi. I przyciszonym tonem zaczyna opowiadać, że te przedmioty są strasznie stare, że to srebro... A ja kiwam głową i udaję, że myślę, że ten makaron, który nawija mi na uszy to szczera prawda. Podnoszę bez emocji kawałek zardzewiałego złomu, które on nazywał starym srebrem do góry i pytam o cenę. I dalej twierdzę, że wolałabym nie usłyszeć odpowiedzi.

- 800 MAD (80 euro)

Wydawało mi się wtedy, że się przesłyszałam, ale sprzedawca się powtórzył. Dodał nawet, że to cena
promocyjna. W tamtej chwili moje nerwy puściły do reszty. Bycie miłą szlag jasny trafił. Rzuciłam tą pierdolę na miejsce, z którego ją wzięłam i chciałam odejść. Sprzedawca chwycił mnie za rękę i wykrzykiwał coraz to niższe stawki. Ja wyszarpnęłam rękę i przyznaję zaczęłam się drzeć. W dodatku po polsku. Adaś natomiast spokojnie tłumaczył ten mój pełen wulgaryzmów krzyk. Gościa to jednak nie ruszało. Ani przekleństwa ani nawet niegrzeczne wyzwiska będące efektem jego bezczelności. Gdy już zrozumiał, że nie dam mu tyle ile żąda w kółko zaczął powtarzać "To ile dasz?". A ja wierzcie mi - nawet za darmo bym już tego wtedy nie chciała.

Nie kupiłam - ale morał z tej historii jest taki, że gdy w Maroko wpadniesz w szał - sprzedawca sprzeda Ci co tylko chcesz za ile tylko będziesz chciał ;)

Swoje cenne srebra bowiem początkowo wycenione na 80 euro po pół godzinie był skłonny sprzedać mi za ... 20 MAD czyli... 2 euro.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz