środa, 23 kwietnia 2014

Droga do Bani Mallal

Historii, które przywieźliśmy z Marrakeszu jest dużo więcej niż opisałam. Są one często wyrwane z kontekstu albo tak bardzo absurdalne, że aż niemożliwe do "przelania na papier". Zachowanie niektórych sprzedawców bywało tak chaotyczne, że starając się o tym napisać, każde ze słów musiałabym zakańczać w połowie, a rezultat byłby taki, że nikt nie miałby pojęcia o co wtedy chodziło. I wbrew pozorom taki efekt byłby sukcesem dla mnie jako piszącego - przecież tak naprawdę niejednokrotnie nie wiedzieliśmy o co chodzi. Trzymajmy się jednak prostego schematu jakim jest to, że inaczej się przeżywa, a zupełnie inaczej o tym piszę. Trochę jak ze snem pełnym akcji - śnisz, że bierzesz udział w bardzo niebezpiecznym pościgu i gdy się budzisz pierwszą rzeczą o jakiej myślisz to to aby opowiedzieć go komuś, ale gdy zaczynasz mówić to okazuję się, że... tak na prawdę to nie ma o czym opowiadać.
Z tego też powodu pójdziemy wspólnie na śniadanie, a następnie pojedziemy do Bani Mallal i wstąpimy na
drobne piwko do baru. O czym ja mówię?

Posłuchajcie...

Pamiętacie czym jest harsha? Placek na bazie kaszy manny. Marokańskie jedzenie, które kosztuje grosze. Do czynienia z nim mamy głównie na bazarach. W restauracjach nie spotkaliśmy się z tym ani razu. Jako, że w Maroko jest to jedna z najtańszych i najbardziej sytych opcji zjedzenia śniadania nasza dieta składała się głównie z harshy właśnie. Problem w tym, że w Marrakeszu dostanie jej graniczy z cudem. A jeśli nawet zdarzy się, że ktoś ją smaży to albo na zamówienie za spore pieniądze, albo w postaci malutkich placuszków pięć razy droższych niż w jakimkolwiek innym miejscu. Bez sensu, prawda?


Pytamy kogoś z czego to wynika. Harsha w końcu jest tak czymś jak dla nas w Polsce bułka kajzerka. Odpowiedź jest tak samo dziwna jak cały ten kraj...

- Harsha to jedzenie dla ludzi biednych. Nie robimy tutaj jedzenia bez klasy więc harshy nie ma w Marrakeszu. Zapraszam do mojej restauracji na tażin...

Z Marrakeszu wyjeżdżamy więc głodni. Jako, że miasto jest duże rezygnujemy z błądzenia po nim przez pół dnia i bierzemy taksówkę, która wywozi nas na wylotówkę. Stamtąd szybko łapiemy stopa, który rzuca nas kilka kilometrów dalej do najbliższej wioski. Stoimy tam więc chwilę łapiąc okazję. Wtedy podjeżdża do nas dwóch chłopców na rowerach. Nie znają angielskiego. Wrzeszczą coś o transporcie i wskazują na swoje telefony. Ignorowanie ich nic nie daje, więc staramy się im po migowemu wyjaśnić, że nie chcemy płacić za przejazd bo nie mamy pieniędzy. Ci jednak uparcie starają się namówić nas abyśmy pojechali z kimś z ich rodziny i zapłacili mu za to (wszystko co piszę oparte jest na domysłach). Pewnie nigdy by się nie odczepili gdyby nie to, że w końcu powiedzieliśmy, że chcemy jechać do Włoch. Uznali nas za parę wariatów i krzycząc coś pojechali do wioski.

Chwilę potem zatrzymuje się dla nas mały busik. Po upewnieniu się, że kierowca nie chce nas oskubać
pakujemy się do środka. I właśnie w ten sposób dojeżdżamy do Bani Mallal, którego wcześniej w planach nie mieliśmy. Miasteczko to jest w czołówce najszybciej rozwijających się marokańskich miast. Jeśli chodzi o zabytki to nie ma tutaj wielu rzeczy, które można by podziwiać. Zachowała się jedynie niewielka medina.

I faktycznie to miasto sprawia wrażenie bardzo nowego miejsca. Poza targiem, jeśli by lekko przymknąć oko na wszechobecny bród to można by zapomnieć na chwilę o tym, że jest się w Maroko.

Poświęcamy chwilę na znalezienie zakwaterowania na noc. Znajdujemy. Jest nie drogo. Pokój jest podejrzanie ładny choć nie rozumiem dlaczego zamiast umywalki znajduję się w nim bidet... I nawet chyba wiedzieć nie chcę...

Zostawiamy swoje klamoty w hotelu i idziemy rozejrzeć się po miasteczku. Trafiamy na targ. Nawet powietrze zdawało się być zgniłe. Owoce wyglądały tak jakby już kilkakrotnie zmieniły swój kolor. Warzywa podobnie. Idąc dalej natrafiamy na obdartą ze skóry kozę zwierzoną na haku. Wisiała na słońcu więc jej smród był nie do zniesienia. Choć jeszcze gorszym był fakt, że obok na stole leżał jej łeb. Raczej nie na sprzedaż. Flaki zwisające z szyi stały się pożywką dla insektów i kotów. Widok ten był taki, że nawet teraz gdy to piszę muszę brak co chwilę głęboki oddech. Jeśli ktoś zachwycał się mięsną marokańską kuchnią, bądź też jest jej ciekaw - życzymy smacznego.


Z targu wychodzimy pobijając nasz rekord wstrzymanego oddechu. Odcień naszej skóry zmienił barwę na
fioletowo-zielony. Najgorszym wtedy było to, że mieliśmy szukać czegoś do jedzenia. A wyszło tak, że straciliśmy apetyt...

Uczucie głodu jednak wygrywa i idziemy szukać dalej. A poszukiwania takie mogą trwać bardzo długo...

Ciąg dalszy nastąpi ; )

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz