czwartek, 3 kwietnia 2014

Dzieciaki z Settat

W Settacie natknęliśmy się na pierwszy supermarket odkąd do Maroko przyjechaliśmy. Carrefour, o
którym mowa był najbardziej obleganym miejscem w mieście. Z nieopisaną radością ruszyliśmy w kierunku molochu w celu zakupienia czegoś na kolację, wody mineralnej i czekolady. Ciesząc się przy tym wolnością wyboru jaką dają klientom sklepy samoobsługowe (albo po prostu brakiem natrętnych sprzedawców). Jednak po wejściu do marketu oboje doszliśmy do wniosku, że gdybyśmy mieli się żywić tylko tym co w nim było - po kilku dniach umarlibyśmy z głodu. Otóż lodówki przepełniały serki "trójkąciki" - bardzo popularne i ładowane do wszystkiego w Maroko - oraz serki topione w innym kształcie. 

Hala przeładowana była workami z czymś w rodzaju mąki - gdzie każda służyła do innego rodzaju wypieków. Na zdjęciach na workach były harsha i inne "chlebo-podobne" marokańskie przysmaki. Jeśli chodzi o napoje - to był raj. Woda mineralna tańsza niż gdziekolwiek indziej ponieważ pozbawiona "podatku od gadaniny", od coca-coli i innych napojów gazowanych półki się uginały. My rzuciliśmy się na Hawai - napój gazowany o smaku multiwitaminy, który widzieliśmy jedynie w Maroko, a który jest przepyszny! 


Z nadzieją, że podobne bogactwo wyboru odnajdziemy na dziale ze słodyczami poszliśmy właśnie na ten
dział. Niestety - musieliśmy wybierać spośród trzech rodzai pogniecionych ciastek. Jeśli chodzi o dostępność kosmetyków również szału nie było. Trzy, może cztery rodzaje importowanych z Francji i Hiszpanii szamponów i odżywek do włosów, dwa rodzaje kremów i to by było na tyle. Ten sklep był jednak w pewien sposób wyjątkowy - po raz pierwszy i jedyny w Maroko widzieliśmy tam pastę do zębów, ale o szczoteczce do nich chyba jeszcze tam nie słyszano. 

Ostatnim fenomenem tam był zaskakująco duży wybór farb do włosów. Muzułmanki jak wiadomo w zwyczaju mają aby zakrywać się od stóp do głów więc nie do końca rozumiem po co to, ale gdyby któraś chciała się farbować to faktycznie ma czym. Jedyny haczyk tkwi w tym, że koloryzacja tam jest  na prawdę bardzo kosztowna...




Idąc do kasy pomyśleliśmy, że mamy ogromną ochotę na piwo. Mimo, że wiedzieliśmy o panującej w kraju prohibicji z uporem maniaka przetrzepaliśmy cały sklep w poszukiwaniu alkoholu. Nie znaleźliśmy go - co było do przewidzenia, ale postanowiliśmy nie rezygnować z poszukiwań. Zapłaciliśmy zatem za nasze zakupy (dostaliśmy wtedy pierwszy i zarazem ostatni paragon fiskalny w tym państwie) i z alkoholowym pytaniem zwróciliśmy się od ochroniarza obiektu. Gdy tylko usłyszał "piwo" zaczął nas uciszać i obiecał zaprowadzić nas tam gdzie je kupimy. Było to w piwnicy supermarketu. Przysięgam, że gdyby ochroniarz nas tam nie wprowadził nigdy samej nie przyszłoby mi do głowy, że tam jest cokolwiek. Wejście do piwnicy znajdowało się z tyłu Carrefour'a za przerdzewiałymi, wielkimi drzwiami. W totalnej ciemności schodziło się w dół po śliskich i wąskich schodach. Sceneria jak z horroru. Po chwilach grozy oczom ukazywał się  - monopolowy z prawdziwego zdarzenia. Właściwie gdyby nie osiłki pozbawione szyi przy każdej półce pilnujące aby ktoś czegoś przypadkiem sobie nie przywłaszczył nie płacąc to, to był sklep jak każdy inny. Wybór spory, a ceny jeszcze większe. Jack Daniel's 0,7l to koszt ok 350 zł, pół litra Walker'a jest równe około 200 zł. A piwo na które mieliśmy taką wielką ochotę kosztowało jakieś 6 zł, było małe i przypuszczalnie nie dobre... Więc zupełnie odechciało nam się piwa. Stwierdziliśmy, że zadowolimy się wcześniej kupionymi ciasteczkami, ale to też nie było takie łatwe...


Wyszliśmy przed supermarket i kierując się w stronę naszego hotelu otworzyliśmy nasze ciasteczka - to był
błąd. W przeciągu sekundy podbiegł do nas mały chłopczyk wyciągający rączkę po słodycz. Oczywiście, że dostał to o co prosił. Grzechem byłoby mu odmówić. Ale zaraz po nim znalazła się cała banda dzieciaków. Dostały to o co prosiły, ale osaczeni gromadką dzieciarni zaczęliśmy się czuć na prawdę nieswojo. Odpaliliśmy papierosy i poszliśmy w kierunku jakiegoś skwerku - i tu był błąd kolejny błąd. Gdy tylko usiedliśmy gówniarzeria najpierw zaczęła nas stamtąd wyganiać, a następnie wymuszać abyśmy dali im papierosy. Zirytowani odmówiliśmy i  zaczęliśmy iść znów w kierunku miasta. O ile to, że dzieci chciały ciasta było zrozumiałe i słowa o tym złego nie powiem to fajek nie potrafiłabym dać siedmiolatkom. I za to, że tego nie dostały, bachory zaczęły rzucać w nas kamieniami. Nam się nic nie stało. Ale oboje mieliśmy dość.

Mieliśmy dość bezczelności, wymuszania czegoś, widocznego miejscami głodu i nędzy, tego jak traktuje się zwierzęta... a zachowanie tych dzieciaków było już szczytem wszystkiego. Uciekliśmy do hotelu. Ja dostałam ataku nerwowego płaczu. Adaś wyraźnie był zniesmaczony. Potrzebowaliśmy długiej chwili aby dojść do siebie. 

Wszystko co widzieliśmy i opisujemy jest jakie jest. I naprawdę nie wiemy skąd biorą się artykuły o pięknym Maroko. Tym pachnącym i kolorowym. Tych przemiłych i przesympatycznych ludziach...  Po prostu - chyba byliśmy i innym Maroko niż Ci wszyscy dziennikarze...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz