piątek, 26 lipca 2013

Czechy ciąg dalszy

Jak już wiecie wyjazd do Pragi nie był spełnieniem moich marzeń. Jednak karmiłam się myślą, że prowodyrem wszystkiego była osoba, która mi towarzyszyła. Otóż... Ja zwyczajnie mam pecha do tego kraju. Autostop jest na tyle osobisty, że nie można wystawić jednoznacznej opinii, na temat tego gdzie się da, a gdzie nie da się złapać stopa, gdzie ludzie są życzliwi, a gdzie nie itd... Są jakieś tam utarte stereotypy, można też wziąć pod uwagę ilości osób podzielających konkretne zdanie. Ale zawsze są wyjątki od tych reguł, więc moje wypociny o czeskim autostopie traktujcie jedynie jako ciekawostkę, a jeśli nie byliście to jedźcie sprawdzić jak to będzie w Waszym przypadku.

Przez Czechy na Słowację:

Niewiele, prawda? Ta droga miała być skrótem. Przejechać kawałek przez Czechy, po to żeby nie robić kółeczka po Polsce. Cóż... Zamiast zyskać - straciliśmy. I to całe osiem godzin.
W sumie... Zaczęło się całkiem nieźle. Praktycznie z pierwsze czeskiej wioseczki za granicą złapaliśmy w niecałe 15 minut auto do Ostrawy.
 Z gościem nie można było się z początku dogadać, bo niestety zazwyczaj wygląda to tak, że oni rozumieją nas, a my ich ani trochę... Czech musi naprawdę chcieć żebyś go zrozumiał. Jeśli już tak jest, a on mówi powoli, spokojnie i nie zapomina o gestykulacji twoje szanse na to, że załapiesz o co mu chodzi rosną dość znacznie. I wtedy faktycznie można dopatrzeć się podobieństwa pomiędzy językiem polskim, a czeskim.

Nasz kierowca jak najbardziej stara się o to żebyśmy nie tylko przytakiwali z grzeczności nie mając pojęcia o czym mówi, ale także rozumieli treść jego zdań. W ciągu tego krótkiego odcinka udaje nam się ustalić skąd i dokąd jedziemy i gdzie byłoby fajnie gdyby nas wysadził. I lądujemy na końcu miasta. Dziękujemy bardzo naszemu dobrodziejowi, życzymy sobie szerokości na drogach i się rozstajemy.
Fajnie, pierwszy stop poszedł gładko, więc ucieszeni idziemy w poszukiwaniu dobrego miejsca do stopowania. Nadal nie okazuję się to niczym trudnym i po 20 minutach już takowe mamy. Tak więc stoimy z machamy z całymi pokładami optymizmu i entuzjazmu...
...i stoimy...
...nadal stoimy...
...nagle przejeżdżający samochód zwalnia... entuzjazm jakby znowu podskakuje w górę, ale... zwolnił jedynie po to by pokazać nam w całej okazałości swój środkowy palec.
...mija pół godziny...a słońce praży...
...kolejnych kilku kierowców samochodów też popisuję się nadzwyczajną inteligencją i co rusz chwali się palcami, wymachuje językami, wydziera się na cały regulator, a wszystko co pada podczas brzmi jak wyzwiska i  obejgi.

Po godzinie stania dochodzę do wniosku, że w tym państwie mieszka po prostu banda chamstwa. Zakładam plecak, ciągnę Adasia za rękę i mówię, że idziemy dalej, będziemy iść i  łapać...
Nie ukrywam ani trochę zniesmaczenia zachowaniem tych ludzi, to się zdarza wszędzie, ale żeby aż tyle w jednym miejscu? W tak krótkim czasie? Sprawa jest prosta - Sterczę tu na własne życzenie, grzeje mi w łeb, jestem głodna, nie mam perspektywy innej niż to, że będę dziś spała pod gołym niebem i na to wszystko się zgadzam i tego nawet chcę. Nie zmuszam Cię byś się zatrzymał, masz prawo mnie minąć bez skrupułów, bo to mój wybór, że poruszam się w taki sposób, ale weź się człowieku zachowuj i przynajmniej bądź kulturalny.

Ok po kolejnych trzydziestu minutach zatrzymuje się młody mężczyzna. Jedzie do Nowego Jicinu (o ile tak to można zapisać.) Mówi, że Czesi Polakom się nie zatrzymują bo uważają, że Polacy do złodzieje i alkoholicy...w sumie...czyja to wina bardziej? Naszych rodaków czy hołdującym stereotypom Czechom? A  tu podobno każdy wie, że my z Polski jak stoimy. Skąd? Do tej pory nie wiem.
Nasz kierowca opowiada, że też jeździł kiedyś na stopa, ale niewiele bo stanie po kilka godzin na czeskich drogach demotywuje. (A widzicie? Swój na swego! - żart oczywiście)
Po chwili mówi żebyśmy lekko zmienili plan podróży i zamiast tłuc się dalej przez pół Słowacji to skosić na Brno i z Brna na Wiedeń. Z uwagi straconych godzin pomysł ten znajduje u nas poparcie.
Więc po dojechaniu na miejsce żegnamy się z kierowcą i idziemy we wskazane przez niego miejsce.
Piękny zjazd, piękna przerywana linia... Najlepsza droga na Brno. Wszystko jak z obrazka. I jeden tyci problemik...

....STERCZYMY TU OD PIĘCIU GODZIN KOMBINUJĄC NA WSZYSTKIE SPOSOBY JAK SIĘ DA I W NAJŁAGODNIEJSZYM PRZYPADKU LUDZIE STUKAJĄ SIĘ PO GŁOWACH!

A więc... Po utraceniu pięciu godzin, wielu nerwów i przy wykańczających się granicach naszej cierpliwości postanowiłam powrócić na trasę, którą narysowałam ołówkiem na mapie...
Po drodze zapytaliśmy kilku osób czy idziemy we właściwym kierunku i choć co prawda żadna z nich nie miała bladego pojęcia o terenie dalszym niż otaczające je 5m w każdą ze stron to było tak miłe i przyjemne w "rozmowie", że można im to wybaczyć...

Stanęliśmy na przystanku autobusowym i...ja ledwie wyciągnęłam kciuk, a Adaś nawet nie zdążył skręcić papierosa...Pierwszy przejeżdżający samochód i jedziemy!
Ten pan nie należał do rozmownych i nawet nie zapytał dokąd chcemy jechać, dowiózł nas po prostu do jakiegoś miasteczka i kazał wysiadać, ale "wydziękowaliśmy się" mu za wszystkie czasy.

No ale tak...
Na przeciwko nas tory kolejowe, za nami dziesięć kilometrów niczego...na prawo miasto, a na lewo las...las...las... a ten las to akurat w stronę, w którą jedziemy.
No więc ruszamy, dochodzi 19, może 20... i tak idziemy coraz to kolejne kilometry. Nagle któreś z nas odgrzebuje resztki optymizmu i mówi: "Ale wiesz co? Przynajmniej już tak nie grzeje..." I w tym oto momencie histeryczny śmiech bierze górę...
Po przejściu naprawdę ładnego kawałka drogi doszliśmy do przystanku. Usiedliśmy na krawężniku i zaczęliśmy wcinać ostatnie zabrane z domu, albo raczej wciśnięte do plecaka przez matulę, kanapki... I gdy tak pałaszujemy jedzie samochód.
Wstaje i bez wiary usiłuje go łapać, a tu masz! Zatrzymuję się.

Zwykły dostawczak. Z przody trzy siedzenia, z tylu zwyczajna paka. Wysiada starszy długowłosy, siwy pan i nie wypowiadając ani jednego słowa otwiera drzwi od tej właśnie paki... A tam... sekatory, kilka pił mechanicznych, kilka ręcznych piłek, trochę błyszczących się ostrzy noży...takie tam...
Ale nic to... wrzucamy również bez słowa plecaki i pakujemy się do przodu. Dowiadujemy się, że nasz Słowak jedzie do domu, a nas wysadzi w miasteczku Makov. Więc ja szczęśliwa do granic podziwiam mocno wieczorne górskie krajobrazy, cieszę się, że jadę i ogółem pełna radości i uśmiechu odwracam się do Adasia, a on...
..blady ja ściana, a oczami wskazuje mi kolejno gałkę od biegów, te pierdolniczki od kierunkowskazów i lusterko.
Spojrzałam i... na gałce od biegów była zawierzona obcięta do polowy główka latki... takie czółko i włosy. Na kierunkowskazach z kolei z jednej strony lalkowa nóżka, a z drugiej rączka, natomiast zza lusterka wystawały włosy, bo po tym wszystkim to, że  do samego przyklejony był jakich psycho rysunek nie zrobi na nikim wrażenia.
A nasz dorodziej-kierowca całą drogę milczał jedynie od czasu do czasu calą szerokością jamy ustnej się do nas uśmiechając, gdzie moment odwracania się w  naszą stronę wyglądał jakby właśnie wyrwał się ze snu.

Do końca drogi siedzieliśmy bladzi i wbici w fotele.. Ale nie mniej wszystko skończyło się dobrze, a ten dziwaczny pan sporo nam pomógł.

Trasa miała 177km i zajęła nam około 8 godzin. Dziękuję postoję. A zdjęć niestety nie mogę wygrzebać.


====>  Polub nas na facebooku  <====

1 komentarz:

  1. Cóż czeska społeczność .... No ale historia ścięła mnie z nóg ^^

    OdpowiedzUsuń