Choć na początku środek pustkowia w pobliżu Zumai nie przypadł nam do gustu (ze względu na zimno, porywisty wiatr i wszystko to co rozczarowało nas w Hiszpanii) po wyspaniu się i wyjściu z namiotu to co zobaczyliśmy wprawiło nas w totalny zachwyt. W przeciwieństwie do do poprzedniego dnia niebo miało
piękny szaro-niebieski kolor, wiatr ustał, a dookoła siebie mieliśmy tylko przyrodę. Mnóstwo zwierząt hodowlanych, gór, pól... Od czasu do czasu pojawiali się rowerzyści albo wędrowcy. Poza tym nie było nikogo.
W planach mieliśmy opuszczenie tego miejsca zaraz po świcie, ale po obudzeniu się poważnie zaczęliśmy się zastanawiać nad zabawieniem tu jeszcze jednej nocy. Jednogłośnie zadecydowaliśmy, że tak właśnie zrobimy, ale tak czy owak musimy spakować co nasze i zejść do miasta po jedzenie, wodę...
Zaczęliśmy się więc pakować i w momencie kiedy zwijałam karimaty podjechał samochód i wysiadła kobieta wyglądająca jak ktoś z ochrony. Nieudolnie próbowała się z nami dogadać na temat tego co my tu robimy i dlaczego i starając się wyjaśnić nam, że w Hiszpanii na dziko rozbijać się nie wolno. Graliśmy głupa oczywiście i udawaliśmy, że nie mamy pojęcia o czym mówi.
Kobieta w końcu rozłożyła ręce i powiedziała:
- Tienda (rękoma nakreśla trójkątny kształt namiotu) Dia no! Noche OK!
I tak oto dowiedzieliśmy się, że Hiszpanie problemów za rozbijanie namiotu w nieprzeznaczonych do tego miejscach nie robią jeśli to jest noc. Możesz się rozbić byle przed wschodem słońca swój obóz zwinąć.
Do miasta mieliśmy coś około godziny marszu i jedynych co nas pocieszało było to, że przynajmniej w jedną stronę droge mamy z górki. A o tym, że będziemy musieli się tu wdrapać po raz drugi z plecakami...staraliśmy się nie myśleć. Muszę przyznać, że miejsce było przepiękne i pełne po brzegi uroku, co nie do końca dochodziło do mnie dzień wcześniej. Wyszliśmy z powrotem pod Santa Klara i ułatwiliśmy sobie drogę schodami, których dzień wstecz mgła nie pozwoliła nam dostrzec.
Moja mina to przypadek ; ) |
Byliśmy bardzo głodni i ciekawi jednej z rzeczy, które nieodłącznie z Hiszpanią nam się kojarzyły, a mianowicie: Tortillą. Ruszyliśmy więc w jej poszukiwaniu. Dużych problemów z jej znalezieniem nie mieliśmy aczkolwiek przekonani byliśmy, że tortilla to płaski placek kukurydziany z mięsem i tak dalej. Owszem tak jest - w Meksyku. Tortilla hiszpańska to coś zupełnie innego. Jest to pewien rodzaj omletu do którego dodaje się ziemniaki i cebulę - taka wersja jest najbardziej popularna. Ale można też spotkać się z tortillą, w której skład wchodzi ryba, ser albo oliwki.
Następny dzień jednak nie powitał nas piękną pogodą. Niebo nie było szare...było czarne jak smoła, wiatr sprawiał wrażenie jakby miał wszystkie drzewa w okolicy przewrócić i padało. Szybko spakowaliśmy na wpół mokre rzeczy i zaczęliśmy wiać do miasta z mocną nadzieją jak najszybszego wydostania się kilkadziesiąt kilometrów dalej i ucieknięcia przed paskudną pogodą.
Po długim spacerze wróciliśmy do naszego zawalonego mokrymi ubraniami pokoju. I jeszcze długo siedzieliśmy na tarasie (co prawda musieliśmy wyjść na niego przez okno) i rozmawialiśmy. Po raz kolejny bez planów na dzień następny poszliśmy spać.
A o "nowoczesnej suszarce do ubrań", panu Gonzalez, schronisku dla włóczykijów (nie mylić ze schroniskiem dla bezdomnych) i hiszpańskiej życzliwości następnym razem.
Noche no, Dia OK, czyli noc nie, dzień OK:P
OdpowiedzUsuńTak, faktycznie. Pomyliłam się.
UsuńA i oni mieli chyba siestę a nie fiestę, fiesta to zabawa ;p, ale już dość czepiania ;p
OdpowiedzUsuńTak dokładnie - mieli fiestę. Nie siestę. W tym czasie w Bilbao trwała kilkudniowa zabawa, czyli fiesta. Nie pomyliłam się Piotrze ;)
Usuń