wtorek, 3 grudnia 2013

"Hiszpańskie pierogi" czyli tortilla

Choć na początku środek pustkowia w pobliżu Zumai nie przypadł nam do gustu (ze względu na zimno, porywisty wiatr i wszystko to co rozczarowało nas w Hiszpanii) po wyspaniu się i wyjściu z namiotu to co zobaczyliśmy wprawiło nas w totalny zachwyt. W przeciwieństwie do do poprzedniego dnia niebo miało
piękny szaro-niebieski kolor, wiatr ustał, a dookoła siebie mieliśmy tylko przyrodę. Mnóstwo zwierząt hodowlanych, gór, pól... Od czasu do czasu pojawiali się rowerzyści albo wędrowcy. Poza tym nie było nikogo. 
W planach mieliśmy opuszczenie tego miejsca zaraz po świcie, ale po obudzeniu się poważnie zaczęliśmy się zastanawiać nad zabawieniem tu jeszcze jednej nocy. Jednogłośnie zadecydowaliśmy, że tak właśnie zrobimy, ale tak czy owak musimy spakować co nasze i zejść do miasta po jedzenie, wodę... 
Zaczęliśmy się więc pakować i w momencie kiedy zwijałam karimaty podjechał samochód i wysiadła kobieta wyglądająca jak ktoś z ochrony. Nieudolnie próbowała się z nami dogadać na temat tego co my tu robimy i dlaczego i starając się wyjaśnić nam, że w Hiszpanii na dziko rozbijać się nie wolno. Graliśmy głupa oczywiście i udawaliśmy, że nie mamy pojęcia o czym mówi. 
Kobieta w końcu rozłożyła ręce i powiedziała:

- Tienda (rękoma nakreśla trójkątny kształt namiotu) Dia no! Noche OK!

I tak oto dowiedzieliśmy się, że Hiszpanie problemów za rozbijanie namiotu w nieprzeznaczonych do tego miejscach nie robią jeśli to jest noc. Możesz się rozbić byle przed wschodem słońca swój obóz zwinąć. 


Do miasta mieliśmy coś około godziny marszu i jedynych co nas pocieszało było to, że przynajmniej w jedną stronę droge mamy z górki. A o tym, że będziemy musieli się tu wdrapać po raz drugi z plecakami...staraliśmy się nie myśleć. Muszę przyznać, że miejsce było przepiękne i pełne po brzegi uroku, co nie do końca dochodziło do mnie dzień wcześniej. Wyszliśmy z powrotem pod Santa Klara i ułatwiliśmy sobie drogę schodami, których dzień wstecz mgła nie pozwoliła nam dostrzec. 

Moja mina to przypadek ; )
Byliśmy bardzo głodni i ciekawi jednej z rzeczy, które nieodłącznie z Hiszpanią nam się kojarzyły, a mianowicie: Tortillą. Ruszyliśmy więc w jej poszukiwaniu. Dużych problemów z jej znalezieniem nie mieliśmy aczkolwiek przekonani byliśmy, że tortilla to płaski placek kukurydziany z mięsem i tak dalej. Owszem tak jest - w Meksyku. Tortilla hiszpańska to coś zupełnie innego. Jest to pewien rodzaj omletu do którego dodaje się ziemniaki i cebulę - taka wersja jest najbardziej popularna. Ale można też spotkać się z tortillą, w której skład wchodzi ryba, ser albo oliwki. 

Wchodzimy zatem do jednej z tawern i pytamy o tortille. Jak zobaczyliśmy, że są to jajka, ziemniaki i cebula w jednym to szczerze mówiąc odrobinę straciliśmy apetyt. Po chwili jednak doszło do mnie, że my w Polsce mamy pierogi, które są niczym innym jak mąka, ziemniaki, jajka i ser biały i są przepyszne. Tak więc zamówiliśmy po jednym trójkąciku owego przysmaku. Jest to nie drogie bo taki spory kawałek kosztuje od 80 centów do 1.5euro, a naprawdę można się nim najeść. Co więcej TO JEST PRZEPYSZNE! Jak na początku nie byliśmy przekonani tak w tej chwili tortilla hiszpańska jest na naszej liście najsmaczniejszych rzeczy jakie w życiu jedliśmy!

Cały dzień spędziliśmy na spacerze po Zumai. Nawet plecaki nie były nam przeszkodą, a potem czekał nas jeszcze spacer do naszego "pola namiotowego". Tak więc weszliśmy tam znów - powtórzyliśmy scenariusz z poprzedniego dnia i poszliśmy spać z planem, że musimy znaleźć jakiś hostel następnego dnia bo jesteśmy prawie miesiąc w trasie i zwyczajnie musimy wyprać kilka rzeczy. A jak do tej pory ani razu za nocleg nie płaciliśmy.

Następny dzień jednak nie powitał nas piękną pogodą. Niebo nie było szare...było czarne jak smoła, wiatr sprawiał wrażenie jakby miał wszystkie drzewa w okolicy przewrócić i padało. Szybko spakowaliśmy na wpół mokre rzeczy i zaczęliśmy wiać do miasta z mocną nadzieją jak najszybszego wydostania się kilkadziesiąt kilometrów dalej i ucieknięcia przed paskudną pogodą. 
A że mamy więcej szczęścia niż rozumu bardzo szybko trafiliśmy do Bilbao. Oczywiście nasze "świąteczne szczęście" znów dało popis swojej obecności więc trafiliśmy na fieste. Wszystko w mieście przez najbliższych kilka dni było zamknięte w tym oczywiście schroniska młodzieżowe i hostele również. Więc tak jechaliśmy od miasteczka do miasteczka powoli wyjeżdżając z Kraju Basków. W końcu zabrało nas małżeństwo, które postanowiło nam pomóc. Zawieźli nas do hostelu kilka kilometrów od miejsca gdzie mieszkali. Właściwie schroniska młodzieżowego. Powiedzieli, że nic tańszego na tym terenie nie znajdziemy, a nawet jeśli to prawdopodobnie nie zastaniemy w takim miejscu nikogo bo właściciel pojechał do Bilbao się bawić. Cena nie odpowiadała nam ani trochę bo ten nocleg kosztował nas całe 25euro (za nas dwoje). Jednakże brak choćby jednej pary czystych skarpetek albo majtek wziął górę i z bólem serca zapłaciliśmy. Na pralkę nawet nie liczyliśmy więc wszystko co mieliśmy praliśmy w rękach, a było tego sporo. A nie wiadomo było kiedy następnym razem takowa okazja się trafi. Więc zamknęliśmy się w łazience i przez dwie godziny jedno prało i płukało, drugie wyciskał i tak na zmianę.

Potem wyszliśmy na zakupy i spacer po miasteczku. Swoją drogą to było bardzo dziwne uczucie iść gdzieś bez plecaka. Kupiliśmy sobie znowu tortille, ale tym razem w zimnej wersji z marketu. Piwo i radlera. Idąc ciągiem najgłupszych i najbardziej bezsensownych zakupów na świecie w reklamówce można było też znaleźć sok pomidorowy i kilka innych kompletnie nie pasujących do siebie rzeczy. Polecam radlera o smaku marakui. 

Po długim spacerze wróciliśmy do naszego zawalonego mokrymi ubraniami pokoju. I jeszcze długo siedzieliśmy na tarasie (co prawda musieliśmy wyjść na niego przez okno) i rozmawialiśmy. Po raz kolejny bez planów na dzień następny poszliśmy spać. 


A o "nowoczesnej suszarce do ubrań", panu Gonzalez, schronisku dla włóczykijów (nie mylić ze schroniskiem dla bezdomnych) i hiszpańskiej życzliwości następnym razem.

4 komentarze:

  1. Piotr Gołacki3 grudnia 2013 09:46

    Noche no, Dia OK, czyli noc nie, dzień OK:P

    OdpowiedzUsuń
  2. Piotr Gołacki3 grudnia 2013 09:52

    A i oni mieli chyba siestę a nie fiestę, fiesta to zabawa ;p, ale już dość czepiania ;p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak dokładnie - mieli fiestę. Nie siestę. W tym czasie w Bilbao trwała kilkudniowa zabawa, czyli fiesta. Nie pomyliłam się Piotrze ;)

      Usuń