Mając sprawę noclegu z głowy, ze szczękami wiszącymi niewiele nad ziemią poszliśmy do pokoju. Ani ja ani Adaś nie spodziewaliśmy się, że choćby raz podczas tej podróży będziemy spać w klimatyzowanym pomieszczeniu. A tu proszę. Klimatyzacja jest i na dodatek działa! W pokoju stało jedno ogromne łoże małżeńskie i jedno pojedyncze. To jest normą w marokańskich hotelach - możesz dziesięć razy powtarzać, że chcesz pokój z jednym łóżkiem, a i tak na 90% dostaniesz zestaw wielkie plus małe wyrko. Jakby wygód było mało w pomieszczeniu jest też telewizor. Stary, mój dziadek miał identyczny, ale mimo wieku nadal na chodzie. Nie korzystamy z niego - raz, że nie znamy arabskiego, ani francuskiego, a dwa, że mamy w planach spacer po mieście bez ciężkich plecaków.
Ledwie wystawiamy głowy z hotelu i przez chwile zastanawiamy się, w którym kierunku iść, a już stoi koło
nas - jak go nazwaliśmy - "Pomagier". Nie mam pojęcia czy takie słowo w ogóle występuje w języku polskim, ale my nazywając tak jakąś osobę mieliśmy na myśli kogoś kto niósł nam całkowicie zbędną pomoc i często swoim natręctwem wyprowadzał nas z równowagi. Tym razem rolę "pomagiera" odegrał tłusty mężczyzna średniego wzrostu. Jadł coś więc z gębą pełną żarcia zapytał nas dokąd idziemy. Zgodnie z prawdą odpowiedzieliśmy, że jeszcze nie wiemy. Ale on wiedział doskonale. Pokierował nas abyśmy poszli do portu gdzie można kupić przepyszne sardynki. Tak się o tych rybach rozgadał, że aż sama zrobiłam się potwornie głodna. A potem powiedział żebyśmy przyszli do lokalu na rogu (wskazał go palcem) na herbatę.
odruch wymiotny. Ryby z polowów są przykryte jedynie sieciami. Może złowione były tego samego dnia, ale wyglądały tak jakby leżały tam od tygodnia. Nie rezygnujemy. Rozglądamy się za rozsławioną przez "pomagiera" smażalnią z przepysznymi sardynkami. Kiedy ją znajdujemy jesteśmy w szoku. Jeszcze w życiu nie widziałam tak ogromnych sardynek! Były jak podwójna długość dłoni. Dwóch chłopców stało przy grillu i smażyło ryby. A kolejnych dwóch unranych w eleganckie garniturki obsługiwało resztę towarzystwa. Wyglądało to przekomicznie bo do turystów podchodzili z przesadną sympatią, a do rodaków bez większej ogłady. Turyści dookoła zachwyceni, a my słaniamy się na nogach ze śmiechu. Całe to zamieszanie z boku przypominało jeden wielki cyrk.
Porcja zawierała 5 sardynek. A my chcieliśmy jednynie dwie sztuki. Po jednej. Żeby to wytłumaczyć kelnerowi (który zawód chyba przejął po starszym bracie tak samo jak ubranie) straciliśmy chyba z godzinę. Doszła jeszcze kwestia płacy. Skoro zamówiliśmy mniej to i mniej chcieliśmy zapłacić, ale to z kolei właścicielowi knajpy wcale nie mieściło się w głowie. W końcu jednak wygraliśmy i dostaliśmy swoje dwie rybki za kilka groszy. Może i wyglądały apetycznie. Może i w porównaniu ze wszystkim dookoła całkiem nieźle pachniały. Były jak już wspomniałam ogromne, ale ani trochę smaczne. Nie znam się na rybach, ale sardynki chyba powinny być po prostu maleńkie. Oczywiście szefowi kuchni nie szczędziliśmy komplementów. Nie smakowało nam, ale nie chcieliśmy aby ktoś poza nami o tym wiedział.
Nie zamierzaliśy iść na herbatę z "pomagierem", ale okazało się to być nieuniknione.
Odpowiadamy, że tak. Jesteśmy totalnie zaskoczeni, śledzi nas ten gość czy co? Przez kolejne kilka minut upewnia się w której knajpie byliśmy dokładnie, a ja mam szczerą ochotę zapytać czy on ma jakieś pieniądze z tego, że tam zdjedliśmy. Potem ciągnie nas za sobą i pokazuje stoiska z żarciem i opisując każdy z posiłków z osobna. W programie zwiedzania jest również kawiarnia, ale akurat jej nie poświęca dużo uwagi i herbaciarnia, na temat której z kolei ma do powiedzenia bardzo wiele. Pokazuje nam też sklepy z pamiątkami - "Wyrabianymi w tradycyjny sposób" - mhm, jasne - w życiu tyle chyńskiego badziewia na raz nie widziałam.
Pytamy go czy w ogóle jest możliwość kupienia piwa w Maroko. Wiemy, że panuje tutaj prohibicja jednak obiło nam się też o uszy, że nie absolutna.
- Alhohol? Jasne! Ja pijam whisky. Jack Daniel's albo Walker to jest to! - jeśli mam być szczera to jego wypowiedź kojarzyła się z tekstem babci z "Seksmisji" ("Dżemik? Truskawkowy? A czy ja mogę spróbować, czy aby nie jest mdły? Mmmm, kwaskowy, dobry..."). To znaczy jakby mowa była o niecodziennym luksusie. My nadal upieramy się jedynie przy piwie. "Pomagier" prowadzi nas więc do monopolowego.
Budynek wyglądający tak jakby przeznaczony był do rozbiórki. Okna częściowo wybite, a częściowo wyłożone kartonami. Drzwi to jedyne co wyglądało tam solidnie. Przed i za nimi stał rozlekotany parawan. Żadnych szyldów, bilboardów...
- To tutaj. - mówi "pomagier".
- ...aha... - odpowiadamy.
ile haszysz tam kosztuje?
OdpowiedzUsuńNie mam pojęcia, ale musi być na tyle tani aby wabić sobą tabuny ludzi chcących zapalić.
Usuń