środa, 30 kwietnia 2014

Spotkanie z Moradem


Powyższe zdjęcie powstało dzięki życzliwości kierowcy ciężarówki, który widząc zachwyt na naszych twarzach bez słowa zatrzymał się i zasugerował byśmy sfotografowali to nietuzinkowe miejsce. O jeziorze, które widzicie powyżej nie donosi żadna ze znanych mi encyklopedii. Najbardziej konkretne informacje z nim związane dotyczą jego położenia - nic poza tym nie znalazłam. Bez względu na wszystko jedno jest pewne - jadąc drogą N8 w Maroko jest to miejsce, którego po prostu nie da się przegapić. Kiedy zaczęliśmy cykać zdjęcia jedno po drugim nie chcąc pominąć ani kawałka tego krajobrazu Morad jedynie obserwował naszą pasję, uśmiechy i pełne zachwytu spojrzenia na ten fragment ziemi. O ile dla nas był on fascynujący ponad miarę, o tyle dla Morada o wiele bardziej fascynujący wydawał się być nasz zachwyt. Pozazdrościć jedynie, że dla niego podobne temu widoki są codziennością. 

Morad to rzecz jasna kierowca wcześniej wspomnianej ciężarówki. Poznaliśmy go gdy wyjeżdżaliśmy z Bani Mallal. Czy złapaliśmy go na stopa? A skąd! Na stopa złapaliśmy jego znajomego, który postanowił złapać Morada dla nas. Skomplikowane? A tam marudzicie! Miałam nadzieję, że już zdążyliście przywyknąć do absurdu panującego w tym kraju ; )

A było to tak...



Standardowo wszystko zaczęło się wraz z poranną kawą. Powiecie pewnie - "A ta znowu o kawie! Co wejdę na tego bloga to każdy wpis zaczyna się od kawy! Kawa, kawa, kawa!". Zaiste - za dużo piszę o tym napoju jednakże akurat dziś nie jego mam na myśli, a wodę, którą dostaliśmy na popitkę. Tym razem nie w szklance, ani nawet nie w butelce, która ma mamić, że woda nie pochodzi z kranu. Tym razem kranówkę podarowano nam w kanistrze, do którego bardziej pasowałby jakiś detergent albo benzyna niźli woda! Więc przypomnę raz jeszcze - woda w Maroko to napój zakazany - koniec i kropka!
(Oczywiście mam na myśli tą, która nie jest fabrycznie zamknięta.)

Skoro już odbębniłam obowiązkową wzmiankę o kawie mogę przejść do dalszej - zapewne bardziej interesującej Was kwestii - skąd się wziął ten cały Morad.


Wyszliśmy na wylotówkę w kierunku Fezu, którego odwiedzenie praktycznie wszyscy nam odradzali, ale o
tym później. Po niezbyt długim czasie zatrzymuje się samochód. Jest załadowany po brzegi. Kierowca ma co prawda już komplet pasażerów, ale kto by się tak tym przejmował! Każe nam wsiadać to też wciskamy się i jedziemy. Gość - chwała Bogu - mówił po angielsku, ale jak się okazało w planach nie ma nawet wyjechania z Bani Mallal. Przez chwilę dziwujemy się temu, że w takim razie nas zabrał, ale kierowca nie dostrzega w swoim zachowaniu niczego dziwnego. Pyta gdzie chcemy jechać. Kiedy pada nazwa miasta Fez - bez słowa wyciąga telefon i po niespełna pięciu minutach informuje nas, że załatwił nam transport do miasta oddalonego od Fez o jedynie kilkadziesiąt kilometrów.
Kilka minut później siedzimy w ciężarówce, której kierowcą jest wspomniany już Morad. Facet nie mówi po angielsku, my natomiast "ani be ani me" po francusku, a już tym bardziej po arabsku. Mamy razem przejechać kilkaset kilometrów, zatem spędzić w swoim towarzystwie kilka dobrych godzin, a my nie potrafimy nawet okazać za to wdzięczności... Jak te ciołki ostatnie - jak zawsze.



Siedzimy więc z minami jakbyśmy oczekiwali na obwieszczenie kary śmierci dla nas, a przecież jest wręcz przeciwnie - jesteśmy naprawdę radzi, że mamy porządny transport. Uśmiechamy się jak para głupków mając nadzieję, że spotka się to choć z odrobiną zrozumienia i że nie zostaniemy wzięci za parę gburów, a jedynie parę debili nie potrafiących się zachować. 

Spotkanie z Moradem pomogło nam coś zrozumieć - wspólny język to nie tylko słowa. Słowa to jedynie wisienka na torcie jakim są międzyludzkie relacje, życzliwość i chęć niesienia pomocy.

Najpierw było więc - Zakłopotanie:

Kilkanaście kilometrów za miastem nasz kierowca się zatrzymuje i wychodzi z samochodu. Wraca po chwili
z lodami. Miłe prawda? Ciężko było nawet starać się odmówić - po pierwsze niby w jakim języku? Po drugie - słodycze topiły się w oczach, a po trzecie było gorąco. Przyjmujemy więc prezent i dziękujemy - UWAGA - po arabsku. Tylko to jedno potrafimy powiedzieć. Morad tylko się uśmiechnął. A my wcinaliśmy lody od niego z takim zakłopotaniem, że o mały włos byśmy się nie udławili.

Mijają kolejne godziny jazdy. Praktycznie ciągle w kabinie panuje cisza. Zabijamy ten czas rozmawiając po cichu ze sobą. I mamy nadzieję, że nasz kierowca w żaden sposób nie czuje się ignorowany. Od rana nic nie jedliśmy, a tu już jest mocno po południu. Jesteśmy głodni jak wilki, ale nie śmiemy nawet próbować prosić by się na chwilę zatrzymać żebyśmy mogli sobie coś kupić. Uciszamy burczenie naszych brzuchów całkiem bez świadomości tego, że zaraz miał nadejść - Wspólny Posiłek.

Samochód zjeżdża na parking w miasteczku, a silnik gaśnie. Morad odwraca się w naszą stronę i gestykuluje w taki sposób jakby zadać chciał pytanie: "Jesteście głodni?". Mając nadzieję, że dobrze go zrozumieliśmy odpowiadamy twierdząco i zabieramy się do wyjścia z ciężarówki żeby sobie coś kupić. Facet jednak stanowczo zabrania nam tego i sam wychodzi. Po kilku minutach wraca i wręcza nam po bułce wypełnionej smażonym mięsem. Oprócz tego dostajemy do picia coca-colę - dla Adasia i hawai dla mnie (Tak swoją drogą nie wiem z jakiego powodu w Maroko coca-colę uważają za męski napój, a przynajmniej tak wynika z naszych obserwacji.) Rzecz jasna wszelkie próby oddania pieniędzy za to wszystko nic kompletnie nie dają. W jakiś sposób udaje nam się życzyć sobie smacznego i choć na początku odrobinę kręciliśmy naszymi europejskimi nosami na mięso, które dostaliśmy - wierzcie mi - czegoś równie pysznego nigdy nie jedliście. Co nie zmienia faktu, że nie chcę za żadne skarby wiedzieć w jakich warunkach było ono przechowywane...

Teraz przyszedł czas na drobną dygresję - podczas jedzenia naszą uwagę przykuła krowa, która nie wiadomo skąd wzięła się na środku miasta. Krówsko podobnie jak my było głodne. Znalazła więc reklamówkę pełną śmieci i rozpoczęła swoją własną ucztę:


Potem była jeszcze troska, wzajemny szacunek i podziw. Ale to już temat na kolejny wpis...

2 komentarze:

  1. wspólny język to nie tylko słowa. Słowa to jedynie wisienka na torcie jakim są międzyludzkie relacje, życzliwość i chęć niesienia pomocy. <3

    OdpowiedzUsuń