poniedziałek, 5 maja 2014

Haszysz i nie całkiem przyjemne przyjemności


Po raz kolejny w swojej historii zostajemy wprowadzeni w stan kompletnego osłupienia. Podczas gdy

dilerzy wytrzeszczają na nas swoje gały, my pozostajemy nie wiele lepsi od nich wybałuszając swoje oczyska w ich kierunku. Niby wiemy o co chodzi i gdzie ma swój początek absurd tej sytuacji, a jednak nie potrafimy się temu nadziwić. Po minucie ciszy, która bliska była uświęceniu słowa wypowiadanego przez blisko pięć minut przez sprzedawców >haszysz< staramy się wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji. Jednak Ci zupełnie nie rozumieją po co przyjechaliśmy do Maroko skoro nie zamierzaliśmy skosztować "miejscowej czekolady". Z resztą nie tylko Marokańczycy nam się dziwili - Polacy dziwią się po dziś dzień. 


 My natomiast dziwimy się tym, którzy odwiedzili tej kraj tylko po to by naćpać się czymś mocniejszym niż

powszechnie dostępna marihuana. Nie zrozumcie mnie źle - nie ma we mnie uprzedzenia do tego typu narkotyków. Przecież to jest indywidualna sprawa palacza. Moje uprzedzenie, jeśli jakiekolwiek istnieje, odnosi się do zbyt wysokiego poziomu ufności... Więc udzielę kilku rad dla tych, których marzeniem jest odczucie magii miejscowego haszyszu...

Kiedy spokojnie przemierzacie ulice którejkolwiek z medin, na którymś z rogów (jak nie na każdym) w końcu usłyszycie to pytanie... wypowiedzą je usta kogoś, kogo twarz dostrzeżecie dopiero gdy postanowicie poświęcić mu chwilę. Owe pytanie będzie bardzo konkretne choć i mocno ubogie w swoim wydźwięku i będzie brzmiało dokładnie tak:

- Haszysz...?



Przybysz z Europy łasy na tego typu przyjemności pewnie odpowie twierdząco na to jakże wyszukane pytanie i rozpocznie dobijanie targu. Kiedy już uzyska zadowalający go efekt, zapłaci i odbierze swój zakup. Pół biedy jeśli wszystko wypali na miejscu - wtedy już mu nikt niczego nie udowodni. Najprawdopodobniej jednak zachowa fanta na potem. A potem to już będzie tylko gorzej. Sprzedawca uda się do najbliższego policjanta i za sprawą kilku dirhamów opracuje rysopis europejczyka, który całkiem nie dawno stał się posiadaczem "marokańskiej czekolady". Ów europejczyk szybko zostaje namierzony przez służby bezpieczeństwa i ma postawione ultimatum - albo zapłaci znaczną ilość pieniędzy albo zostanie osądzony przez tamtejsze prawo, które jest dość surowe w stosunku dla narkotyków. 



Radzę więc zapamiętać sobie, że łatwość dostępu i nie oszukujmy się okazyjne ceny za hasz w Maroko to jedynie kolejna część bardzo grubego rozdziału, który nosi tytuł "Jak naciągnąć turystów i uprzykrzyć im życie". Zrezygnowaliśmy więc z palenia. Nie, nie dlatego, że jesteśmy święci - głównie dlatego, że chcieliśmy uniknąć kłopotów związanych z posiadaniem >choćby przez chwilę< haszu. A to, że średnio pociągają nas tego typu używki to osobna sprawa.

Po narkotycznym incydencie, a konkretnie po tym jak udało nam się z niego wyplątać zaczęło się ściemniać. Jak już mówiłam - o ósmej wieczorem w Maroko jest już ciemnica (wrzesień-październik). Z uwagi na kołatający się po głowie zdrowy rozsądek postanowiliśmy powoli kierować się do ówczesnego domu. Jednak - jak już mówiłam w poprzednim wpisie - tak skutecznie gubiliśmy wszelkich przewodników, że aż sami się zgubiliśmy. 

Byliśmy więc w mieście, przed którym ostrzegali nam praktycznie wszyscy, którym wspominaliśmy, że chcemy do niego jechać, jest ciemno jak w czterech literach i na dodatek zupełnie nie znamy drogi do wynajętego hotelu. Nie muszę chyba mówić, że automatycznie widzieliśmy tych wszystkich mafiozów w każdym bogu ducha winnym człowieku na drodze?!


Adasiowi po godzinie błąkania się wśród maleńkich uliczek do głowy wpada wprost genialny pomysł. Jest to

zapytanie o drogę taksówkarza. Tych przecież nie brakuje w żadnym z marokańskich miast, a z uwagi na wykonywany zawód zmuszeni są znać swoje miasto na pamięć. Jednak jak okazuję się chwilę później nie są zmuszeni do władania językiem angielskim...

Podchodzimy do jednej ze stojących na parkingu taksówek. Kierowca co prawda kiwa głową twierdząco
gdy pytamy o znajomość angielskiego, ale w praktyce potrafi mniej niż ja w pierwszej klasie podstawówki! Językiem przypominającym głównie kalambury pytamy o galerię handlową (stamtąd wiemy, że trafimy już sami). Rozmówca gestami rąk sprawia wrażenie takie jakby starał nam się udzielić odpowiedzi na nasze pytanie. Rozmowa ta jednak dość ciężko nam wszystkim idzie. Wtedy też taksówkarz daje nam do zrozumienia, że odwiezie nas na miejsce. Stanowczo odmawiamy i podajemy jako główny powód odmowy brak pieniędzy, gotówki i innych środków płatniczych. Mężczyzna jednak przyjaźnie przykłada swoją dłoń do własnej piersi i ledwie bo ledwie, ale wypowiada słowa, które mają nam sugerować to, że podwiezie nas dla spokoju własnego sumienia. Mianowicie powtarza w kółko:

- My Friend! My pleasure! Pleasure for me....
(Mój przyjacielu to dla mnie przyjemność, przyjemność dla mnie)


Jako ufni Europejczycy dajemy się przekonać i wsiadamy do taksówki. Gdy dojeżdżamy na miejsce cała sytuacja nabiera jednak zupełnie innego wymiaru. Taksówkarz żąda zapłaty za wykonaną usługę. Nie ma czasu na dziwowanie się z jakiego to powodu. Adaś w trybie przyspieszonym zostaje wyrzucony z samochodu, a drzwi za nim zamykają się niezwykle szybko. Marokańczyk chwyta mnie z całej siły za rękę. Nie sprawia wrażenia silnego mężczyzny jednak udaje mu się mnie unieruchomić. Ja szukam możliwości ucieczki z samochodu podczas gdy ten natrętnie szuka drogi na tylną kanapę. Adaś o mało nie wybija szyby kiedy ja już w ręku trzymająca gaz pieprzowy wybiegam przez z ledwością otwarte drzwi samochodu. Z przerażeniem biegniemy do oddalonej o kilka metrów galerii handlowej. I wtedy do nas dochodzi co mógł mieć na myśli nie znający języka angielskiego mężczyzna mówiący "pleasure for me"... Obawiam się, że to ja miałam być ową "pleasure" (przyjemnością), ale na szczęście udało mi się uniknąć tej roli... Cóż... Przecież ostrzegano nas przed Fez...


Na szczęście kolejny dzień był mniej obfity w nieprzyjemne doznania. Podczas prób wydostania się z Fez na
stopa zatrzymaliśmy mężczyznę imieniem Billal. Był on również taksówkarzem, jednak na szczęście mniej spragnionym europejskich kobiet niż spotkany przez nas wcześniej. Jego taksówka składała się z roweru przerobionego na motorek z przyczepą dołączoną do siebie. Słysząc, że chcemy dostać się do Chefchaouen postanowił nam pomóc. Nie pytając czy tego chcemy czy nie kazał wsiadać na swój pojazd i odwiózł nas na dworzec. Spotkał się niestety z oporem z naszej strony bo wcale, a wcale nie mieliśmy w planach płacenia za transport. Przewidział to i wcisnął nam do rąk dwa bilety. Jakby tego było mało - każde z nas zostało przez niego sążnie nakarmione i przemiło pożegnane. Z Billalem do dziś mamy kontakt. Razem z jego pomocą rozpoczęła się nasza przygoda z Niebieskim Miastem...

10 komentarzy:

  1. Bardzo ciekawy post ;>
    I aż nie mogę uwierzyć, że dzieją się tam takie okropne rzeczy.. Ja bym po takim wydarzeniu w taksówce chyba się nie pozbierała ..
    http://cicha-kawiarenka.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na szczęście nic się nie stało. Było więcej strachu niż czegokolwiek innego.

      Usuń
  2. Ja pierdzielę... Całe szczęście, że udało Ci się uciec! Nie zrozumiałam jednak do końca: użyłaś gazu, czy nie?
    Dobrze, że chociaż drugi taksówkarz okazał się porządny,

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przygotowałam go na wypadek gdybym musiała go użyć. Ale obyło się bez niego.

      Usuń
    2. To dobrze, że się obyło bez pomocy gazu. Chociaż sama nie wiem czy dałabym radę odpuścić sobie zrobienie krzywdy takiemu kolesiowi.

      Usuń
    3. No cóż... Ryzyko jest wpisane w to wszystko. To była kwestia złego zrozumienia się. Sytuacja przykra i napędziła nam porządnego stracha, ale całe szczęście, że tak na prawdę więcej było owego strachu niż czegokolwiek innego ;)

      Usuń
  3. Póki co to w naszym przypadku używanie gazu pieprzowego skończyło się niemiło głównie dla używającego, czyli nas :) Patrz: wiatr, małe pomieszczenie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. My z tego powodu zaopatrzyliśmy się w taki idioto-odporny ;D Oby nigdy nie było potrzeby aby go używać - ani w naszym, ani w waszym przypadku.

      Usuń
  4. Świetnie napisany blog. Gdybyście mnie nie odwiedzili pewnie bym tu nie trafiła. Szkoda, że dodajecie takie małe zdjęci :) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli klikniesz na któreś ze zdjęć automatycznie się ono powiększy ;) Dzięki za uznanie ;)

      Usuń