piątek, 2 maja 2014

Kolacja u "Moradów"

Morad mieszkał nieopodal miasta El-Hajeb. To z kolei leżało nie daleko Fez, do którego się kierowaliśmy. Jechaliśmy cały dzień, więc tuż przed dojechaniem Morada do domu zaczynało powoli robić się ciemno. Słońce w Maroko w okresie, w którym tam byliśmy zachodzi dość wcześnie - około godziny 20.00 na dworze jest już porządny mrok. W każdym razie zaczęliśmy rozglądać się czy w wioskach, które mijaliśmy istnieje jakaś realna szansa na znalezienie hotelu. Gdy tak bełkoczemy między sobą Morad nagle zaczyna pytać nas o to gdzie chcemy spać tej nocy. To znaczy... "Pyta" to zbyt wielkie słowo. Raczej gestami rąk przykładanych do policzka, dźwiękiem podobnym do chrapania i tak dalej daje nam do zrozumienia o co mu chodzi. My pozostajemy nie wiele lepsi - również gestami staramy się wytłumaczyć mu, że chcemy znaleźć tani hotel.

I właśnie wtedy pojawiła się Troska. Kierowca wydaje się doskonale rozumieć to o czym mówimy. Bez
końca więc powtarza: "No hotel.". Widząc brak zrozumienia na naszych twarzach dodaje do tych słów: "My family." Powoli zaczynamy łapać to, że chce on nas przenocować. Pomóc nam i oferuje byśmy zatrzymali się w jego rodzinnym  domu. Staramy się mu odmówić. Po pierwsze ogarnął nas strach - przecież nie wiemy jak mamy zachowywać się w muzułmańskim domu, po drugie - już kilkakrotnie padliśmy ofiarą naciągaczy i
obawialiśmy się, że to może być również próba wyłudzenia forsy. Dziś  przyznaje, że wstydzimy się oboje, że mogliśmy w ogóle tak pomyśleć. To zabawne, że pieniądze tak bardzo niszczą ludzi, że przestajemy wierzyć w to, że można chcieć pomóc komuś całkiem bezinteresownie. Przynajmniej w kwestii materialnej bo jeśli chodzi o aspekt duchowy to sprawy mają się odrobinę inaczej. Trafiliśmy na dobrego człowieka, ale oboje zamiast przyjąć ten fakt do wiadomości szukaliśmy miejsca gdzie tkwi haczyk - chociaż ów haczyka nie było wcale. Trzecim argumentem przemawiającym za tym aby odmówić Moradowi był fakt, że nie chcieliśmy sprawiać jemu i jego rodzinie kłopotów.



Nasza gadanina była jednak całkiem zbędna. Decyzja została podjęta za nas i nie było od niej odwołania. Poprosił jedynie o to bym zasłoniła swoje ramiona ponieważ chciał uniknąć zazdrości swojej żony. Gdy dojeżdżamy na miejsce zostajemy przywitani przez żonę Morada i jego dzieci. A ileż on ich miał! Cała wesoła gromadka szóstki czy siódemki dzieciaków radośnie witała ojca w domu. Stoimy odrobinę osłupiali i pełni podziwu dla tej rodziny. Ona nie musi go wcale całować i obściskiwać aby dosadnie dać mu do zrozumienia, że bardzo cieszy się na jego widok. Stoją w sporej odległości od siebie i tylko patrzą w swoim kierunku podczas gdy on trzyma najmłodsze dzieciaki na obu rękach, a pozostałe kręcą się wokół jego nóg. Mimo braku wszelkiej namiętności udało im się nas zawstydzić tak, że oboje odwróciliśmy głowy. Tak wiele emocji kryło się w tych "tylko" spojrzeniach. Ów spojrzenia były tak bardzo intymne, że nietaktownych wydawało się ich obserwowanie. Co wywołało ten podziw? Rodzina. Po prostu rodzina.

Morad po chwili zaczyna mówić kim jesteśmy. Najpierw żonie, później dzieciom, a potem to już całej rodzinie, która nie wiadomo skąd się nagle zbiegła. Jest więc tam jego matka, ojciec, siostry i bracia. I rzecz jasna - nikt nie mówi po angielsku. Witamy się wiec ze wszystkimi po kolei, powtarzamy w kółko "merci" i "szokoran" ("dziękuje" po arabsku, zapis fonetyczny).

Zostajemy zaprowadzeni do wielkiego salonu. Tak mamy zostawić swoje rzeczy i zaczekać na jedzenie. Wtedy też przychodzi dla nas drobna refleksja - co właściwie charakteryzuje się większym nietaktem z naszej strony. To, że staramy się wszystkiego odmówić starając się w ten sposób uniknąć sprawiania kłopotów, czy też to, że przyjmujemy to co tego wieczora zesłał nam los? Ze względu na barierę językową postanawiamy poddać się losowi. Za wszystko dziękujemy, ale kończymy odmawianie.

Po chwili na stole ląduje tradycyjne w Maroko jedzenie, które wygląda po prostu jak połączenie ciasta francuskiego i kwadratowego naleśnika, jakiś dżem i coś co wyglądem przypomina kutię, a smakiem chałwę. No i oczywiście - marokańska herbata w ilościach dużych. "Moradowie" gestami sugerują, że mamy rozpocząć ucztę. Trzęsącymi się rękami więc staramy się zrobić to o co nas proszę, modląc się o to by nic co zrobimy nie zostało odebrane jaki nietakt...

Ciekawość jednak wygrywa w walce z barierą językową. My ciekawi jesteśmy ich i tego dlaczego to robią
dla nas, oni natomiast ciekawi są tego skąd i po co nas przywiało do ich kraju. My dowiadujemy się, że jałmużna jest jednym z pięciu filarów, na których oparte jest życie Muzułmanina. Opowiadają o tym, że poza wiarą w jedynego Boga (Allaha) oraz Jego jedynego proroka Mahometa, szczerą modlitwą, którą należy powtórzyć pięć razy ciągu dnia, odpowiednim zachowaniem podczas obchodów Ramadan (post) i obowiązkową pielgrzymką do Mekki powinni oni także wspierać osoby potrzebujące. A uznali nas właśnie za takie. Dwoje wariatów w obcym państwie, bez dachu nad głową i planu na kolejny dzień... Postanowili udzielić nam pomocy.

Oni natomiast nie potrafili pojąć co nami kieruje, ale i to udaję nam się im wytłumaczyć. Opowiadamy o tym jak odnaleźliśmy szczęście w podróżowaniu i jak wiele warte są chwile takie jak ta chociażby - spędzona z nimi. Mówimy, że sami wybraliśmy taki los i wcale nie cierpimy z tego powodu.

Gdy tak gawędzimy sobie po migowemu nagle wkrada się w pomiędzy nas Wzajemny Szacunek. My podziwiamy bezinteresowność materialną - oni drogę, którą wybraliśmy.



3 komentarze:

  1. moge kiedyś jechac z wami? <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Podróżowanie to nie tylko piękna przygoda to przedewszystkim nauka życia to zbieranie doświadczeń otwierania się na drugiego człowieka pomimo barier językowych czy kulturowych

    OdpowiedzUsuń