wtorek, 3 czerwca 2014

Afryka po hiszpańsku

Kolejnego poranka postanawiamy opuścić miasto. Definitywnie. Jesteśmy już tak bardzo przestraszeni tymi
wszystkimi sytuacjami, że nawet sam Pan Bóg nie zdołał by nas zatrzymać w Tetuanie. Pakujemy się więc czym prędzej i schodzimy na dół. Nordin już wrócił więc udaje nam się z nim pożegnać osobiście. Wrzeszczy znów na przemian "Brawo! Saha!" i odchodzi od nas do swojej kanciapki celem zapalenia swojego ulubionego zielska. Mustafa wydaje się być bardzo niezadowolony z naszego wyjazdu. To znaczy - wyjazd Adasia mógłby go nawet satysfakcjonować, ale moja osoba opuszczająca hotel już niekoniecznie. Robi więc wszystko po to by nas jednak przekonać do zostania. Pada nawet kilka słów o tym, że hotel Africa to jest nasz dom, a Nordin wraz z nim są niczym nasza rodzina i że gdybyśmy chcieli zostać to nikt nie weźmie od nas dużo pieniędzy. Nasze zniesmaczenie jednak ostatecznie wygrywa walkę z materializmem, który odziedziczyliśmy w genach i pozostajemy nieugięci. Dziękujemy za gościnę i upuszczamy noclegownie oraz Mustafę ze łzami w oczach.

Po dziś dzień nie jestem pewna tego czy Mustafa zabiegałby o mnie podobnie gdybym nie miała
europejskiego paszportu i nie byłabym przepustką do naszego zwariowanego kontynentu. Wszakże bez przesadnej skromności - w podróży nie przypominam ani trochę kobiety, a już na pewno nie wyglądam na kobietę, w której można by było się zakochać. Natomiast moje obywatelstwo nie zmienia się nigdy...

Tak bardzo nam spieszno do wydostania się za miasto, że nie szukamy nawet wylotówki i od razu kierujemy się na dworzec autobusowy. Rzecz jasna los śmieje się z nas i uniemożliwia szybkie dostanie się na niego. Błądzimy więc ulicami Tetuanu dobre dwie godziny. Ale spokojnie - w końcu trafiamy na dworzec. Ale nie taki zwyczajny całkiem. Naganiaczy również i tam nie brak. Zamiast wyraźnej rozpiski, który autobus skąd odjeżdża przy każdym z peronów stoi mężczyzna drący się na cały regulator:

- Tanger! Tanger! Tanger!
- Asilah! Asilah! Asilah!
- Marrakech! Marrakech! Marrakech!
- Casablanca! Casablanca! Casablanca!

...

I tak przekrzykują się wzajemnie informując skąd odjeżdża, który pojazd. My idziemy za głosem faceta, który już go prawie traci wrzeszcząc:

- Fnideq! Fnideq! Fnideq!



Wsiadamy do autobusu, który chyba przywieźli z ruskiego złomowiska i oczekujemy na możliwość zakupienia biletów. Jeden bilet kosztuje 5 dirhamów, a bilety przypominają wstępy do cyrku i na każdym z nich wypisana jest wartość 2 dirhamów. Marokańczycy to jednak bardzo przebiegłe bestie. Kasują nas i wręczają nam po dwa "cyrkowe bilety" wstępu po czym rozdzierają jeden na pół i dają nam po połówce. No co? Innych nikt nie wydrukował, a radzić sobie trzeba, tak?

Rozklekotanym rupieciem dojeżdżamy do celu. Nie ukrywam ani trochę, że z duszą na ramieniu bo samochód wyglądał jak zmaterializowane wszystkie nieszczęścia świata z dziedziny motoryzacji. Wysiadamy i od razu kierujemy się do granicy. Fnideq graniczy z Ceutą, która jest hiszpańskim terytorium.
Po chwili obowiązkowego błądzenia i kilku godzinach spędzonych na samym przejściu udaje nam się granicę pokonać i odzyskać na chwilę normalne ceny połączeń. Dlaczego kilka godzin? Dlatego, że okazało się, że ja w paszporcie miałam wbity numer wizy Adasia i odwrotnie. Ot, drobne niedopatrzenia celników na promie.

Kontaktujemy się z rodziną nie płacąc za to majątku po czym ruszamy w poszukiwaniu zakwaterowania na
noc. Tylko, że nam się zapomniało - że Ceuta to Hiszpania, a Hiszpania to euro - drogo jest - znaczy się.
35 euro z dwoje to minimum jakie udało nam się znaleźć. Zdołowani tym faktem idziemy szukać dalej, ale wtedy zaczepia nas dwoje Hiszpanów. Kobieta i mężczyzna. Nie mówią po angielsku, ledwie dukają kilka słów. Oferują nam pomoc. Wydają się przyjaźni, a my nie potrzebnie temu ulegamy. Mówią, że niedaleko jest tani hostel i że zaprowadzą nas. Wtedy z piskiem opon podjeżdża jakiś samochód. Parka robi wielkie zamieszanie. Nie wiem nawet kiedy już siedzimy w samochodzie i wtedy okazuje się jaka jest prawda. Mężczyzna mówi, że hotel kosztuje 25 euro za dwoje jeśli jesteśmy małżeństwem. Dla niego oprócz tego 10 euro plus dodatkowe 10 euro dla kierowcy. Zaczynam pytać czy samochód to taksówka. Kierowca odpowiada, że nie, ale za chwile mówi, że tak. Zaczynami się denerwować. Chcemy wysiąść, ale wszyscy przekonują nas, że tak będzie dobrze. Facet dalej wyciąga dłoń i bez przerwy recytuje:

- 10 euro dla mnie!
- Ale za co? - Pytamy coraz bardziej poirytowani. Gość przecież nawet nie przeszedł dziesięciu kroków z nami, ani nawet nie podał adresu hotelu, a już wołał zapłaceniu mu niemalże całej naszej polskiej dniówki!

- Za rozmowę! 10 euro za rozmowę! - Odpowiada i tym samym do reszty wyprowadza nas z równowagi.

Bez odpowiedzi nerwowo wyskakujemy z
samochodu i przekrzykując się z hiszpańskimi naciągaczami w swoich racjach w końcu im umykamy.

Zrezygnowani błądzimy po Ceucie tracąc nadzieję na normalny nocleg, Postanawiamy napić się piwa i całkiem przypadkiem wchodzimy do miejscowej speluny. Dosłownie speluny. Kłęby dymu, kilku stałych bywalców i muzyka jak na dzikim zachodzie. W portfelu mamy jednak tylko kartę, którą nie możemy płacić trochę dirhamów, którymi z kolei mimo, że zapłacić możemy to zrobić tego nie jest nam dane. Ale piwka się napić dane nam jest jak najbardziej - nawet kilku, ale o tym następnym razem ;)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz