Kilka wpisów z tym włącznie nie będzie posiadało w zestawie idealnych zdjęć. W takich chwilach
zastanawiam się z czego wynika to, że nie posiadamy wystarczającej ilości fotografii - przywieźliśmy ponad cztery tysiące zdjęć, a bywają takie chwile, w których nie wystarcza mi ich do wpisów...
W związku z powyższym - będę starała się wynagrodzić brak fotek słowami. I mam wielką nadzieję, że uda mi się tego dokonać mimo tego jak bardzo padam z nóg gdy to piszę ;)
Zaraz po zakończeniu konwersacji z Omadem, który wybitnie nieudolnie udawał, że nas pamięta kontynuowaliśmy spacer ulicami Asilah. Był on niezwykle ekscytujący bo mimo, że miasto już widzieliśmy zdawało się być całkiem obce. Uliczki nie były dla nas labiryntem. Było one niczym cover jakiegoś dobrego kawałka w jeszcze lepszej odsłonie.
Ogólnie rzecz biorąc miasto zostało posprzątane i brak stert śmieci - przynajmniej w takiej ilości jak uprzednio - nadawał mu uroku. Nie wydarzyło się nic mrożącego w żyłach krew, ale za to spełniło się jedno z marzeń, które z zasady należą do gatunku tych, które nie spełniają się nigdy bo szybko się o nich zapomina. Nie brakowało też śmiechu...
A było to tak...
Aby zrozumieć sens tej sytuacji trzeba cofnąć się w czasie. I to dość sporo - o jakieś cztery lata, czyli do czasu kiedy ja i Adaś się poznaliśmy. Jak i również to czasu kiedy Adaś nie miał pojęcia o tym jak jeździć na stopa. Otóż w pierwszych miesiącach naszej znajomości poprosiłam go o to by kiedyś zabrał mnie do kawiarni "Pod Sindbadem Żeglarzem" na herbatę. Nie mam pojęcia skąd ta nazwa przyszła mi do głowy. Nigdy nigdzie nie widziałam takiej knajpy. Ot, jakieś tam drobne marzenie szesnastolatki.
W ciągu kolejnych dwóch miesięcy nie pamiętałam już o nim, ani nawet nie rozglądałam się za kawiarnią o takiej nazwie.
Podczas drugiego pobytu w Asilah Adaś mocno chwycił mnie za rękę i wciągnął do jakiegoś brzydkiego lokalu serwującego ciepłe napoje. Roiło się od pszczół przyciąganych słodką herbatą. Krzesła i stoliki się rozpadały, a ja byłam wściekła, że rozkazano mi siedzieć na tyłku i cierpliwie czekać... oraz walczyć z owadami. Kelner przyniósł herbatę i kawę, Adaś usiadł zadowolony z siebie przy stoliku, a ja czułam, że zaraz wybuchnę i zacznę krzyczeć. Wtedy uśmiechnął się i zapytał:
- Czy pamiętasz o tym, że kiedyś chciałaś napić się herbaty w kawiarni "Pod Sindbadem? Właśnie w niej siedzisz.
Knajpa rzeczywiście taką właśnie nazwę nosiła. Szczęka mi opadła, oczy wyszły na wierzch. Co tu kryć - rozpłakałam się. Adaś po dziś dzień triumfuje gdy komukolwiek wspominam o tej sytuacji.
Przeżycie to było bardzo osobistym więc mam nadzieje, że odpowiednio podejdziecie do tej historii. Chciałabym również dołączyć zdjęcie tego o czym piszę, ale - zupełnie nie wiem dlaczego - nie jestem w jego posiadaniu.
W tej jakże romantycznej chwili przeszkodził nam pewien artysta. Wdarł się on bezpardonowo pomiędzy
rozwścieczone pszczoły, a czasy, w których nie posiadałam dowodu osobistego i zaczął prezentować nam swoje arcydzieła. Nie szczędząc sobie pochlebstw opisywał każdy z elementów na jego rysunkach. Malował na workach od cementów - co uważał za styl niepowtarzalny. Za pomocą farb kreślił bohomazy nie przypominające niczego konkretnego i szczycił się swoimi umiejętnościami.
Wyglądał mniej więcej tak jak wyglądałby Bob Marley po wypaleniu ciężarówki z marihuaną i przemawiał w sposób, którego nie powstydził by się sam Ksiądz Natanek.
Odczepić nie chciał się dobre pół godziny, ale w końcu - gdy już skończył wykład o tym co jest na którym worku po cemencie przeszedł do ceny. Rzecz jasna byliśmy już jego przyjaciółmi więc nie mogłaby być zbyt wysoka.
Jeśli mam być szczera to byłam tak zaczarowana chwilą w kawiarni, że nie dość, że zapomniała o tum, że w niej śmierdzi to jeszcze nawet dałabym kilka groszy temu beznadziejnemu malarzowi - na odczepne. Ile mógłby chcieć? 2 euro już uważałabym za bezczelność - możecie sobie więc wyobrazić jaka byłą moje reakcja gdy zażądał on 50 euro.
To co on chciał nam sprzedać nie nadawało się nawet na rozpałkę do pieca!
Oczywiście oburzeni opuszczamy i jego i kawiarnie - przez resztę dnia komentując to co zaszło. Nie dość, że gościu miał nas za chodzące, wypchane forsą portfele to jeszcze chyba myślał, że jesteśmy upośledzeni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz