poniedziałek, 16 czerwca 2014

Larache - podejście drugie

Kolejnym punktem na naszej mapie jest Larache. Gdy po raz pierwszy odwiedziliśmy to miasto nie mogliśmy
nadziwić się temu jak wielki w nim panuje nieład. Porozrzucane śmieci, gnijące warzywa, śmierdzące resztki jedzenia oraz karaluchy biegające po ulicach przyprawiały nas o dreszcze. Na targowisku częstym był widok kobiety gotującej coś na małej kuchence turystycznej oraz dzieci bawiących się nieopodal śmieciami. Nieodłącznym elementem takiego obrazka były koty, które tuż obok dzieci pochłaniały niedawno zdobyte jedzenie - najczęściej jakieś mięsne odpadki, które zdążyły już zmienić swój kolor na zielony... Ciężko zatem byłoby to wszystko nazwać sielanką, prawda?

Gdy dojechaliśmy do celu zostaliśmy zaskoczeni w podobnym stopniu jak w Asilah. Główne ulice miasta były w miarę możliwości uprzątnięte, a wszelka patologia dziejąca się na ulicach miasta skutecznie "zamieciona pod dywan". Nawet w murach samej mediny zapach nie był tak nieprzyjemny jak poprzednio.

Tym razem już żaden Marokańczyk nie zapłacił za nasz pobyt w hotelu. Za to znaleźliśmy całkiem tanią ruderę w samym centrum wspomnianej mediny. Rudera jest najbardziej odpowiednim słowem. Na ścianie widniał jedynie cień napisu informującego o tym, że w tym miejscu jest hotel - plastikowe literki, które zapewne niegdyś wypełniały to miejsce już dawno odpadły. Schody zdawały się za chwilę pod nami runąć. Niby były wykonane z kamienia, ale były też mocno naruszone przez czas. Weszliśmy do korytarza, a potem po kolejnej partii schodów do góry - te z kolei wyglądały niczym stołówka dla korników. Weszliśmy do pomieszczenia, które przypominało trochę patio. Miało zwyczajnie zadaszenie, ale poza tym można by pomyśleć, że właśnie takie było założenie architekta. W owym dziedzińcu panował przeogromny nieład. Stare meble, których fragmenty walały się po podłodze, resztki jedzenia, brudne naczynia, grzyb na ścianach i stary mężczyzna siedzący przy starym biurku. Był to recepcjonista hotelu, który ku naszemu zdziwieniu wciąż funkcjonował. Zdziwienie to z resztą było równie wielkie jak ulga, którą poczuliśmy gdy wspomniany dziadek się obudził i okazało się, że jednak żyje.


Nagle pojawił się drugi, zdecydowanie młodszy, mężczyzna. Rzecz jasna był niesamowicie podekscytowany
nowymi gośćmi hotelowymi. Po angielsku mówił tak samo dobrze jak my po arabsku czy francusku - to znaczy wcale. Udało nam się jednak uzgodnić, że cena pokoju wynosiła będzie 80 dirhamów (8 euro) i będziemy mogli się wykąpać. Kazano nam wypełnić swoje karty hotelowe. Normalnie powinien zająć się tym recepcjonista, ale ten nasz wyglądał jakby miał za chwile się rozpaść więc bez dyskusji wykonaliśmy polecenie. Kiedy skończyliśmy młodszy facet podziękował nam, ale swoim zachowaniem zdawał się chcieć pokazać nam, że o czymś zapomnieliśmy i zaczął krzyczeć:

- ... NDA! - podniesionym tonem mówił w naszym kierunku.
- .... - bezradnie rozłożyliśmy ręce i manifestowaliśmy to, że nie mamy bladego pojęcia o co może mu chodzić.
- NDA! - Tym razem każdą z poszczególnych liter wymawiał o sekundę dłużej niż poprzednio i zaczął wskazywać na swoje włosy, a potem na skórę rąk.

My próbując dotrzeć do tego o co chodzi zaczęliśmy pokazywać pieniądze, bo wtedy jeszcze nie zapłaciliśmy, ale pokiwał głową w geście, który oznaczał, że nie w tym rzecz.
Zdesperowani przestawiliśmy szyk liter, które z taką pasją raz po raz wymawiał i z wielkim znakiem zapytania wybełkotaliśmy:

- DNA?!
- Si, DNA! - Odpowiedział z wielkim uśmiechem na twarzy. Wskazał jeszcze raz swoje włosy i skórę oraz
kilkakrotnie powtórzył "DNA".

Stanęliśmy jak wryci. Szczęki poopadały nam na samą ziemię. Z niedowierzaniem gapiliśmy się na niego tak jakby był jakimś rzadkim okazem albo eksponatem muzealnym.

"Na jakiego czorta Ci człowieku nasze DNA?!" - Pytanie to biegało po naszej głowie przez kolejnych kilka minut. A już pomijając przerażający fakt tego po co mu ono to niby w jaki sposób mielibyśmy mu je dać?

Jeszcze kilka razy upewniliśmy się czy on na pewno wie o co mu chodzi i co gorsza wyglądało na to, że mówi on całkiem serio. W końcu jednak gdy zobaczył nasze zdumienie - odpuścił i dał nam - kłódkę - do pokoju.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz