Tanio, w miarę smacznie i syto. Czyli wszystko czego wtedy potrzebowaliśmy zostało zaspokojone. Gdy kończymy jedzenie idziemy przejść się po bazarze w poszukiwaniu majtek, które niestety, ale podarły się nam na tyłkach. Kupić różowe gacie w panterkę w Maroko - bezcenne, wierzcie mi. Po udanym zakupie wpadamy w macki łakomstwa. A konkretnie stoiska pełnego słodyczy. Karmelowe bloki z orzechami, ciastka z kremem i inne cudeńka, których smaku nie uświadczy się w Polsce uśmiechają się do nas, a sprzedający je wygląda prawie jak kukiełka powtarzająca bez liku: "Kup mnie, smaczne jestem!". Ulegamy pokusie. Sprzedawca twarde i słodkie bloki kroi nożem... a może nawet maczetą, zamachuje się i uderza uzyskując mniejsze kawałki, które pakuje nam do woreczka. Płacimy za te dobroci grosze - przynajmniej jeśli chodzi o pieniądze.
Przez resztę wieczoru żujemy to w czego posiadanie weszliśmy i doznajemy oświecenia. Jeśli Marokańczycy na co dzień jedzą takie ilości cukru to nie dziwota, że mają zęby w tak opłakanym stanie i kobiety w całkiem sporych rozmiarach...
Napychamy się ile możemy łakociami, ale i tak nie możliwym było przejeść całą zawartość woreczka. Nieroztropnie odłożyliśmy resztki na drugie łóżko w pokoju, a sami po wzięciu zimnego jak grom z jasnego nieba prysznicu ułożyliśmy się wspólnie na drugim.
Przez noc na łóżku, na które ostawiliśmy słodycze powstało mrowisko. Było to do przewidzenia, ale cóż... Zawsze byliśmy "zorganizowani inaczej". Mrówki kursowały to w jedną, to w drugą stronę powoli budując swoje imperium, ale nie byliśmy źli, że odebrały nam nasz cukier. Zarówno ja jak i Adaś mieliśmy palącą zgagę, a myśl o czymś słodkim przyprawiała nas o odruch wymiotny. Mdliło nas i ściskało w żołądkach. Nie mówiąc już o tym, że prawie pozabijaliśmy się o to kto pierwszy tego ranka ma skorzystać z toalety. Tych wrażeń jednak - oszczędzę i sobie i Wam....
Po prostu - przejadanie się to zło, a przejadanie się słodyczami niewiadomego pochodzenia to zło do kwadratu. Kropka!
W planach mamy powrócić do dwóch marokańskich miast, które już wcześniej odwiedziliśmy. Do Asilah i Larache. Były to miejsca, w których bród i ubóstwo najbardziej weszły w naszą pamięć. O smrodzie nie wspominając. Czuliśmy jednak niedosyt zdjęć jakie zrobiliśmy. Opuściliśmy więc hotel i bólem brzuchów udaliśmy się na wylot miasta.
Spokojnie sobie stopowaliśmy kiedy przyuważyło nas aż trzech chętnych nam do pomocy. Nie wiem w czym chcieli pomagać i oni chyba też nie do końca to wiedzieli, ale od razu przeszli do ceny za pomoc jaką oferują. Zapytali dokąd jedziemy, a my grzecznie odpowiedzieliśmy. W chwile po tym zaczęli wyjaśniać nam jak tak dojechać. Znów grzecznie staraliśmy się wyjaśnić im, że znamy drogę. I tak co chwilę znajdywali jakiś temat do zaczepki.
Ubzdurali sobie, że jedziemy do Tetuanu, o którym wcześniej nikt nie wspominał. Tłumaczymy więc spokojnie, że chcemy jechać do Asilah, a w owej chwili kierujemy się na Tanger. No, ale nie dociera to do nich więc zwyczajnie zaczynamy ich ignorować...
Udaje mi się złapać stopa. Zaczynamy rozmawiać z kierowcą. Pytamy czy jedzie w kierunku, w którym chcemy jechać. Odpowiada twierdząco, ale wtedy ci co chcieli nam strasznie pomagać wkraczają do akcji.
- Jadę do Tanger. - odpowiada zaskoczony mężczyzna.
- My nie jedziemy do Tetuanu, tylko do Asilah. Kierunek Tanger nam odpowiada! - staramy się wybrnąć z sytuacji.
- Tetuan! Tetuan! - krzyczą Ci co zamiast pomocy niosą zamieszanie.
- Nie Tetuan, tylko Tanger!!! - krzyczę z rozpaczą w głosie i łokciem odpycham natrętów. Chwytamy za klamki auta i wskakujemy do samochodu szybciej niż robi się to czasami w filmach akcji...
Wysiadamy przed Tanger. Dalej zabieramy się rozklekotaną ciężarówką do Asilah, a następnie odnajdujemy hotel, w którym spędziliśmy pierwszą noc w Maroko. Nie wszystko jednak jest takie samo - ale o tym...w kolejnym wpisie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz