środa, 4 czerwca 2014

Pewnego razu w Ceucie

W lokalu siedzi kilku mężczyzn. Żaden z nich nie przypomina takiego co to mógłby podbić kobiece serca. Nie. To nie był bar w stylu knajpy z "Desperado" z klientelą na wzór Banderas'a, Pitt'a i kilku innych brutali ze ślicznymi buźkami. Jeśli tak w pierwszym momencie wyobraziliście sobie to miejsce to od razu wciśnijcie reset. Najprawdopodobniej pijalnia postała w miejscu jakieś starej stołówki, która niegdyś zapewniała jadło tym co odwiedzali coś na wzór klasycznego domu kultury, z którym była połączona. Generalnie raczej nie było przeznaczeniem tam pić. Przynajmniej tak mi się wydaje. Asortyment też wyglądał tak jakby dobrany był pod stałych bywalców. Dwa, może trzy rodzaje wódki, ze trzy gatunki whisky, piwo i kilka rodzajów słodkich alkoholi. Oprócz tego - jak na hiszpańską tawernę przystało - przekąski. Malutkie kanapeczki w trzech kombinacjach, słona jak diabli suszona ryba i chipsy.


Co do zajmujących krzesła, które swoją drogą przypominały szkolne krzesełka, jak już mówiłam nie były to żadne bożyszcza. Ot, zwyczajni mężczyźni w wieku 40 plus. Jeden chcąc być bardzo światowym, ale nie znając języka angielskiego postanowił tak czy inaczej zabłysnąć w towarzystwie i przetłumaczył nam swoje własne imię - tak więc to był John. Starszawy i niski facet będący pod pantoflem swojej dużo młodszej dziewczyny. Kolejny był mocno przy kości, właściwie to był okropnie gruby. Mimo jego potężnych rozmiarów jednak mówił tak cienkim głosikiem, że było to przekomiczne. Głos chłopca z pierwszej klasy szkoły podstawowej byłby grubszy chyba niż dźwięk jaki z siebie wydobywał ten przesympatyczny grubasek. Z naszych obserwacji jasno wynikało, że był on wielkim romantykiem. W dodatku bardzo zakochanym w tamtym czasie, ale ... w swoim przyjacielu.


Ale skąd mi właściwie to wszystko widomo? Jak już mówiłam mieliśmy więcej niż ogromną chęć napicia się piwa. Pub nie był zaopatrzony jednak w terminal, a przyjęcia marokańskiej waluty stanowczo nam odmówiono - pomimo tego, że w Ceucie nie ma raczej problemu z płaceniem dirhamami. Wtedy do baru podszedł jeden z jego gości. Wyglądał dokładnie tak jak Don Lino - ojciec Frankie'ego i Lenny'ego - rekina wegetarianina z bajki "Rybki z Ferajny". Nie pytajcie mnie dlaczego uznaliśmy, że człowiek wygląda jak rekin z kreskówki bo tego nie wiem, ale naprawdę tak wyglądał. Don Lino - jak będę go teraz nazywała podchodzi więc do baru i jedynie gestem ręki zamawia dwa zimne browarki. Zaprasza nas do jednego z trzech stolików na sali, na którym chwile potem lądują dwa schłodzone San Miguele. On również nie zna angielskiego. Całe towarzystwo właściwie nie włada żadnym poza ojczystym językiem. Mimo to udaje nam się ze sobą porozumieć.

Wypytują nas o powód, dla którego odwiedziliśmy Ceutę i o nasz wygląd. Konkretnie mówią o tym, że nie wyglądamy jak reszta turystów z innych państw. Na każde z ich pytań odpowiadamy zgodnie z prawdą, którą Ty Szanowny Czytelniku doskonale znasz. Rzecz jasna pada pytanie o narodowość - mówimy więc o naszym polskim pochodzeniu. Dziwują się niezmiernie, że tak ogromny dystans pokonaliśmy na stopa oraz temu ile czasu na to poświęcamy. I tak przy tej przyjemnej dyskusji pomału zaczęliśmy zauważać dno kufla. Nie przeszkadzało nam to zupełnie bo ani myśleliśmy o piciu większej ilości alkoholu. Przewrotny los znów jednak postanowił spłatać nam figla nad figle i postawił po kolejnym pełnym i zimnym kuflu piwa na stoliku. Oprócz tego przywędrowały nań również jakieś drobne przekąski, a kelner i właściciel baru w jednym rozkazał nam pić i jeść bez gadania.



Kolejną personą zajmującą miejsce w barze jest mężczyzna niezwykle niski i drobny. Jego wiek również szacuje na jakieś czterdzieści lat. Najbardziej zapamiętałam, że ten maleńki człowieczek przyczynił się do przyjścia na świat aż jedenastu istnień! Był ojcem prawie tuzina dzieciaków - i wciąż nie wiem czy to błogosławieństwo czy raczej przekleństwo. Nie oceniając jednak nikogo - on był z tego dumny.

Przy czwartym piwie język przestaje stanowić jakąkolwiek barierę i rozmawiamy ze sobą jakbyśmy wszyscy byli jednakowej narodowości. O zwyczajach w Polsce i Hiszpanii. O tym, że nasi rozmówcy są przeciwko Maroko i nie przepadają za jego mieszkańcami. Szczycą się tym, że mieszkają w Ceucie. My z kolei zachwycamy się Hiszpanią i nawijamy jak potłuczeni o naszej podróży.

Nagle ktoś mądry zadaje bardzo ważne pytanie. Mianowicie: - Gdzie będziecie spać tej nocy? - Opowiadamy im więc o naszych poszukiwaniach noclegu tamtego dnia i o tym, że nic nie znaleźliśmy. Swoje wywody kończymy na tym, że za pewne rozbijemy się gdzieś w krzakach nad brzegiem morza i tyle. Wtedy przez chwilę znowu się nam bardzo dziwią. Nie wiem czy bardziej ganią czy zazdroszczą nam tego braku zmartwień, który tak między bogiem, a prawdą - w 50% spowodowany był wlaniem w siebie chyba z pięciu browarów.

Z lekkim szumem w głowie wpadam na genialny pomysł. Jako, że chwilowo wszyscy się ze sobą dogadujemy postanawiam stworzyć mini słownik hiszpańskiego. Przy pomocy nowych znajomych udaje mi się zapisać liczby od 1 do 100 oraz kilkanaście najpotrzebniejszych nam zwrotów. Jak mi się to udało? Zapytajcie promili, bo na trzeźwo nie potrafię tego fenomenu wyjaśnić. Po stworzeniu słowniczka i wzięciu łyka z szóstego już piwa, które nam postawili rozejrzałam się dookoła siebie i przestraszyłam się niemiłosiernie - Adasia nie było.

Strach mija równie szybko jak się pojawił. Adaś po prostu postanowił odwdzięczyć się za gościnę jaką nam okazali i pozmywać naczynia. Od razu pobiegłam mu ze swoją zbyteczną pomocą, a wszystko to zaowocowało czarnym Walkerem w dwóch drinkówkach - dla mnie i dla Adasia. Wstyd się przyznać, ale porządnie się oboje wstawiliśmy co było cholernie nieodpowiedzialne, ale całe szczęście nasz Anioł Stróż trzymał nad nami pieczę i nie pozwolił nas nikomu skrzywdzić. Ba, poczciwy staruszek nawet nie wypuścił nas z miejsca popełnienia głupoty...

... a było to tak...

Nie wiadomo dlatego ktoś nagle wrócił do tematu naszego noclegu. Oczywiście - my dwa pijane polaczki - upieraliśmy się przy pełni swoich sił i tym, że prześpimy się nad morzem...w którym prędzej byśmy się potopili niż cokolwiek innego. Nie zwrócili jednak uwagi na nasze bełkotanie i wszelkie decyzje podjęli za nas. Mianowice - właściciel-kelner miał klucze do reszty budynku, który jak już mówiłam kiedyś musiał pełnić funkcje domu kultury. Dostaliśmy butelkę zimnej wody mineralnej i kawałek podłogi, na którym mieliśmy się przespać. Nawet bieżąca woda w kranie była! Poinformowano nas, że rano Don Lino przyjdzie nas wypuścić, a teraz możemy sobie odpocząć.

Po raz kolejny powiadam Wam - mamy więcej szczęścia niż rozumu!



4 komentarze:

  1. Nie mogłem się już doczekać kolejnych wpisów:) ale warto było czekać. Wasze historie są niesamowite. Niestety widzę, że już w kierunku domu jedziecie. Mam nadzieje ze macie jeszcze dużo opowiesci:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Każdy taki komentarz jest dla nas wielką radością ;) Owszem - wpisy zmierzają w kierunku domu, ale kiedy już dotrzemy do Polski będziemy zapewne w trakcie pakowania plecaków na potrzeby kolejnego wyjazdu - tym razem naszym celem jest Wietnam ;)

      Usuń
  2. Świetna historia! Pozdrawiam, Bogna.

    OdpowiedzUsuń