Wyjeżdżamy z Larache. Stopa nie musieliśmy zbyt długo łapać. Zatrzymał się dla nas mężczyzna, który w
połowie był Marokańczykiem, a w połowie Hiszpanem. Na co dzień mieszka i pracuje na Gibraltarze, a do swojej pół-ojczyzny przyjechał na wakacje. Podobnie jak my jechał do Tanger by spędzić w nim swój ostatni dzień pobytu w Maroko. Samochód był szczelnie zamknięty. Kierowca nawet nie pomyślał o tym żeby otworzyć choćby na chwilę okna. Zamiast tego stworzył w nim hasz komorę. Całkiem dosłownie. Palił skręty z haszyszem dodatkowo inhalując się jego oparami, które nie miały szansy uciec.
Siedziałam po jego prawej stronie i raz po raz zmuszona byłam wdychać kłęby dymu. I jedno wiem na pewno - jeśli same opary sprawiały, że świat dla mnie stawał się nie do ogarnięcia to baję się choćby pomyśleć co by było gdybym zapaliła to dziadostwo. Po namyśle - nie żałuje ani trochę, że nie skosztowaliśmy "marokańskiej czekolady".
Mieliśmy jeszcze przyjemność bycia skontrolowanymi przez policje, która jak na mój gust musiała mieć poważny problem z węchem skoro nie wyczuła tego zapaszku. Puścili nas dalej - całe szczęście.
Gdy minęliśmy pierwsze mury miasta zauważyliśmy tłumy robotników. Pracowali oni w pocie czoła.
Odmalowywali wszystkie słupki na ulicach, krawężniki, donice, w których rosły kwiaty... Wszystko to z taką starannością, że wyglądało to aż nienaturalnie.
Gdy zaczęliśmy się im mocniej przyglądać kierowca od niechcenia wyszeptał pod nosem:
- Król odwiedza miasto...
Nam natomiast przemknęła przez myśli ta scena z Larache gdy to zostałam poinformowana przez przechodniów, że nagość moich ramion może być gorsząca w oczach króla. Do dziś nie wiem czy rzeczywiście tak jest, ale była to już druga osoba, która ład i porządek panujący na ulicach miasta utożsamiała z obecnością króla.
Zarówno mi jak i Adasiowi przypomniał się tekst wypowiedziany przez jedną z kart na dworze królewskim w Alicji w Krainie Czarów...
"... Kto posadził białe róże?! Przemalujcie je czym prędzej na czerwono bo królowa zetnie nam głowy!"
Kierowca wysadził nas w samym centrum Tanger. Tamtejsza medina była zupełnie inna niż pozostałe, które widzieliśmy. Powiedzmy, że była... najbardziej europejska z nich wszystkich. Po opuszczeniu samochodu musiałam mieć chwilę na to by dojść do siebie po tym jak nawdychałam się tego paskudztwa. Usiedliśmy na jednej z ławeczek. To znaczy - zrobiliśmy to bezpośrednio po tym, jak udało nam się wyminąć chodzące reklamy restauracji znajdujących się tam.
To kogo spotkaliśmy tam wtedy jest kolejnym dowodem na to jak bardzo świat jest mały. Otóż - przypominacie sobie mężczyznę, na którego wraz z Hassanem czekaliśmy pod jego hotelem w Teuanie? Tego samego, który zaprowadził nas i pomógł nam się zakwaterować w Hotelu Africa u Nordina i Mustafy? Zgadza się - spotkaliśmy tego samego człowieka w medinie Tangeru. Co najzabawniejsze - rozpoznaliśmy się wzajemnie. Nie mówił on po angielsku, ale gestami serdecznie się pozdrowiliśmy. Na końcu zaprosił nas na swój koncert i wręczył swoją wizytówkę czy tam ulotkę. Sądząc po sprzęcie jaki dźwigał ze sobą był on muzykiem. I zapewne poszlibyśmy go posłuchać gdyby nie to, że... adres zapewne zapisany był na ulotce, którą dostaliśmy, a ona cała napisana była po arabsku...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz