czwartek, 5 czerwca 2014

Stosunki pozamałżeńskie

Budzi nas pragnienie spowodowane klasycznym kacem. Biorąc pod uwagę, że piwo w Hiszpanii sprzedawane jest w kufelkach 0,33l to nie wypiliśmy wcale aż tak kosmicznej ilości alkoholu, ale z drugiej strony od dawna nasze organizmy nie dostały aż tak dużej dawki procentów. Efekt zatem był taki, że byliśmy wykończeni imprezką z dnia poprzedniego niczym konie po westernie. Sms-y do rodziców pełne były skarg  na bóle głowy i nudności, a nasze oczy ciężko znosiły kontakt ze światłem. Półtora litra wody, które dostaliśmy przez snem rozeszło się szybciej niż ciepłe bagietki we francuskiej piekarni i tak oto Sahara zagościła w naszych gardłach.

Usiedliśmy pod ścianą i coś do nas dotarło. Jesteśmy zamknięci w budynku, w którym funkcjonuje jedynie
bar. Biorąc pod uwagę ilość kurzu na meblach i scenie, na której spaliśmy do tych pomieszczeń od dawna nikt nie zaglądał. Jest niedziela, a niedziela w Hiszpanii jest dniem wolnym. I ściśle przestrzega się tego aby nic w czasie jej trwania nie robić. Większość sklepów, marketów i barów jest zamknięta, a my siedzimy uwięzieni na drugim piętrze budynku i czekamy, że przyjdzie wypuścić nas ktoś kto może czuć się podobnie jak my tego poranka! I liczymy na to, że o ile w ogóle pamięta, że ma to zrobić to jeszcze będzie mu się chciało.

W przypływie zdrowego rozsądku zaczynamy badać teren. Niestety nawet po rynnie zejść się nie da - tak jak to robią czasami w kiepskich filmach akcji. Generalnie to możemy albo czekać, albo zrobić sobie krzywdę popełniając jeszcze większą głupotę niż poprzedniego wieczora kiedy to zalaliśmy robaka.

Don Lino okazuje się być na szczęście niezawodny. Spóźnia się co prawda trzy godziny, ale w ogóle przychodzi nas wypuścić, w co przestawaliśmy wierzyć. Żegnamy się, ale tym razem już na migi bo rozmowa nie klei się wcale i znowu wolni idziemy leczyć kaca nad morzem.



Robimy zakupy na stacji benzynowej mocno przepłacając, ale nie mamy wyboru. Nic innego co byłoby czynne po drodze nie widzieliśmy. Dopadamy się do bułek i nie "chrzczonego", tak jak czyni się to w Maroko, sosu czosnkowego, zaopatrujemy się w coca-colę i wodę mineralną i kierujemy się na plażę. Komercyjną, z prysznicami i możliwością odsłonięcia ramion bez krzywych spojrzeń muzułmanów. Jemy śniadanie, a zaraz po nim znowu robimy coś głupiego. To był chyba taki czas niefortunnych zdarzeń...

Postanawiamy wykąpać się w Morzu Śródziemnym, które okala Ceutę dookoła. W końcu ciepłe i... brudne.
Miałam trochę więcej szczęścia niż Adaś bo ja jedynie wypłynęłam z papierkami do snickersach na głowie i skaleczyłam się o jakieś szkła leżące na dnie. Adaś natomiast został zaatakowany przez podpaskę, którą fale wyrzuciły centralnie na jego klatkę piersiową. Tyle było z naszej kąpieli. Kontynuowaliśmy ją pod prysznicami na plaży robiąc wszystko by inni plażowicze nie zauważyli, że mimo widocznych zakazów używamy mydła i szamponu.



Cały dzień praktycznie smażyliśmy się na słońcu doprowadzając się do względnego ładu aż w reszcie po
kilku godzinach niedzielnego leniuchowania postanowiliśmy wrócić do Fnideq w Maroko. Głównie ze względu na ceny noclegów. Tuż przed samą granicą zobaczyliśmy coś dziwnego wyrzuconego na brzeg morza. Co gorsza co coś  było całkiem blisko miejsca, w którym urządziliśmy sobie nieszczęsne kąpielisko. Było to jakieś morskie stworzenie, które zostało mocno poturbowane. Wyglądało trochę jak żółw morski, a trochę jak morska krowa... nie wiem co to było, ale najprzyjemniejszy widok to nie był, ale nikomu też chyba nie przeszkadzał bo leżało to tak przez kilka godzin.

Następnie ponownie przekraczamy granicę i całkiem sprawnie udaję nam się znaleźć zakwaterowanie. Cena i warunki nie były tragiczne. Łazienka tradycyjnie składała się z rozwalonego kibelka i zardzewiałej rury, która pełniła rolę prysznica, ale do tego już przywykliśmy. Problem pojawił się gdy recepcjoniści poprosili nas o dokument potwierdzający to, że jesteśmy małżeństwem. Zrobiliśmy wielkie oczy. Fakt faktem, że wcześniej o to pytano, ale nikt nie chciał dowodów większych niż obrączki. W tamtej chwili mogliby równie dobrze zapytać o to czy zabrałam ze sobą w podróż wiertarkę - no kto normalny zabiera ze sobą takie dokumenty? Faktem jest, że tak naprawdę sakramentalnego "tak" nigdy sobie nie powiedzieliśmy, ale pomimo to uważam to za lekką przesadę.
Nie zważając na to dalej nawijamy im makaron na uszy na temat tego, że małżeństwem jesteśmy. Całkowicie przestają nam wierzyć gdy dopadają się do naszych paszportów i nie widzą nawet drobnej zbieżności nazwisk - wtedy mocno zaczynają się stawiać w kwestii wynajęcia pokoju. Obawiają się, że będąc sam na sam w nocy i nie będąc małżeństwem moglibyśmy się zobaczyć na przykład nago, nie mówiąc już o tym, co poza patrzeniem na siebie mogłoby się, nie daj Allah, wydarzyć! I tak właśnie swoje zachowanie argumentują. Po długiej rozmowie jednak udaje nam się ich przekonać do bajeczki o tym, że w Polsce po ślubie nie trzeba tak samo się nazywać i udaje nam się wynająć ten pokój.

4 komentarze:

  1. Ale w Polsce nie trzeba się chyba tak samo nazywać, więc chyba nie bajka :)
    A czemu wróciliście do Maroko, z Waszych notek widzę, że to płącz izgrzytanie zębów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zazwyczaj kobieta przyjmuje nazwisko po mężu, ale fakt - nie musi tego robić. Nie do końca więc było to kłamstwo. Nie wszystko musi pokrywać się z tym co napisane jest w przewodnikach. Maroko było inne niż sobie to wyobrażaliśmy. Czasem się baliśmy, czasem o mały włos szlag nas nie trafił, ale były też chwile śmiechu i dobrej zabawy. Jak wszystko - miało plusy i minusy. Do Asilah wróciliśmy się po zdjęcia, których nie dane było nam zrobić - ale o tym w kolejnych notkach ja już napisałam ;)

      Usuń
  2. Zgadzam się Piotr, też tak widzę,że to płącz izgrzytanie zębów...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kwestia złej interpretacji panowie ;) Nawet jeśli wyczuwacie w tekstach odrobinę wspomnianego płaczu - postarajcie się podejść do tych opowieści z należytym dystansem ;)

      Usuń