środa, 30 lipca 2014

Bankowy nocleg

Strażacy uraczyli nas zimną wodą i wypytywali o to skąd i po co nas przywiało.  Odpowiadamy grzecznie na wszystkie pytania. W ramach rewanżu w zadawaniu ich postanowiliśmy zapytać o to czy nie znają w okolicy jakiegoś miejsca, w którym moglibyśmy w miarę bezpiecznie rozbić namiot. Panowie ze straży pożarnej mówią nam o miejscu jakieś dwa kilometry dalej. Jest tam plaża i trochę zieleni. Okolica jest bezpieczna. Byliśmy zachwyceni, a kiedy usłyszeliśmy, że mogą oni nas tam zawieźć osiągnęliśmy szczyt euforii.
Dojeżdżamy na miejsce i...

...odkrywamy jak wielkie nieporozumienie zaszło!

Mieliśmy świadomość, że niczego już nie odkręcimy, więc  zwyczajnie podziękowaliśmy strażakowi nie
dając po sobie nic poznać. Pożegnaliśmy się, gość odjechał, a my usiedliśmy na krawężniku, połapaliśmy się za głowy i na prawdę – nie mieliśmy pomysłu co dalej...

Miejsce, w które nas zawiózł swoją klasą graniczyło niemalże z Beverly Hills! Większość budynków na tamtym osiedlu stanowiły hotele, których gwiazdek nie sposób było zliczyć. Co tu dużo mówić... równo przystrzyżona trawka, kolorowe klomby i rzeźby na każdym kroku. Nie wspominając już o policji patrolującej to miejsce co pół godziny.

Dostaliśmy cośmy chcieli. Było za miastem i z dala od trwającej fiesty. Było nad morzem i dzięki patrolom policyjnym – było bezpiecznie. Żyć, nie umierać!
Zarówno mi jak i Adasiowi chce się spać. Wypatrujemy w miarę osłonięty skrawek ziemi obok jakiegoś dużego agregatu. Uznajemy go za najlepsze z możliwych miejsc i bierzemy się za rozstawianie naszego domu.


Miejsce jest poza zasięgiem morskiego przypływu i w zasięgu oka z ronda nieopodal. Niestety. Musimy jednak zaryzykować. Liczymy więc na to, że po prostu nikomu nie przyjdzie do głowy, że ktoś postanowił w tym miejscu się przespać w namiocie. Rozbicie go tam było bardzo nietypowym pomysłem, więc istniało prawdopodobieństwo, że nikt poza nami na to nie wpadnie.

Układamy się do snu i po chwili pogrążamy w nim bez reszty.

Śpimy sobie spokojnie do momentu kiedy przez nasz namiot przechodzi fala deszczu. Dosłownie! Było cicho, troszkę głośniej, a na końcu jakby ktoś zaczął nasz namiot z węża ogrodowego oblewać! Zrywamy się i próbujemy ogarnąć to co się dzieje. No strach z namiotu wyjść! Woda uderza o niego z taką siłą, że jesteśmy całkiem zdezorientowani.

Spokojnie. Nikt na szczęście nie postanowił nam zrobić takiej pobudki. Nie było w tym również udziału
żadnej gwałtownej burzy. Po prostu o pierwszej w nocy włączyły się ... zraszacze. A wiecie co w tym jest jeszcze bardziej zabawne? To, że w promieniu pięćdziesięciu metrów, te obok których rozbiliśmy namiot były jedynymi. Tak więc znów wszystko mieliśmy mokre i śmierdzące.

Znacie takie niezbyt ładne powiedzonko – „Jak nie urok to sr... przemarsz wojsk radzieckich”? Cała akcja ze zraszaczami zaowocowała tym, że odrobinkę je edytowaliśmy i do tej pory używamy sformułowania: „Jak nie sadzawka to zraszacze.” Tych, którzy nie wiedzą o jaką sadzawkę chodzi odsyłam do wcześniejszych wpisów.

Rano pakujemy jeszcze mokry namiot i staramy się zachować spokój. Noc przetrwaliśmy szczęśliwie bez
niepotrzebnych spojrzeń osób trzecich, ale zapłaciliśmy haracz w postaci spania w jednej wielkiej kałuży.

Cały kolejny dzień mija nam w drodze, bez większych przygód. To był zwyczajny dzień autostopowicza. Pogoda bezustannie znęcała się nad ludźmi zmieniając ich kolor skóry na o wiele ciemniejszy.  Temperatura dochodziła do 40 stopni. Świat zdawał się być po prostu wielkim piekarnikiem rozgrzanym do czerwoności.
Co rusz na stopa łapiemy ludzi pochodzących z Armenii, Gruzji, Rumunii, Bułgarii albo Ukrainy. Widocznie sporo ich zamieszkuje wschodnie wybrzeże Hiszpanii. Wszyscy są raczej w porządku. Choć przyznaję się, że jeden napędził nam stracha. Nie codziennie w końcu jeździ się kradzionym samochodem, prawda? Stacyjka była rozwalona a auto było odpalone na styk. Kierowca natomiast był spalony bardziej niż Bob Marley.

Później udaje nam się złapać ciężarówkę, która jedzie aż do Barcelony. Kierowca pochodził z Rumunii i chyba od dawna był w trasie. Dlaczego? Dlatego, że takiego bałaganu jaki panował w jego samochodzie nie widziałam nigdzie wcześniej ani później.  My nie znaliśmy jego języka, a on nie mówił po angielsku. Wykorzystaliśmy więc  okazję i przespaliśmy kolejne dwie godziny.

Gdy wysiedliśmy przyznałam się do tego, że spanie w mokrym namiocie pozostawiło ślad w postaci dopadającej mnie gorączki i problemów z przełykaniem śliny. Nie było to coś czego nie da się wytrzymać, ale nie należało też do najprzyjemniejszych rzeczy.

Naszym kierunkiem jest malutkie państewko leżące na granicy Hiszpanii i Francji – Andora. Wiemy, że
dojedziemy tam najwcześniej kolejnego dnia, więc jedynie odbijamy w jego kierunku. Dojeżdżamy do miasteczka Berga leżącego jakieś pięćdziesiąt kilometrów od granicy Andory.
Gdy wysiadamy z samochodu przeszywa nas dreszcz. O ile godzinę wcześniej klęliśmy ile sił na piekielną temperaturę, tak tam myśleliśmy, że zamarzniemy. Temperatura osiągała w porywach 13 stopni powyżej zera. Taki spadek temperatury w połączeniu z moim przeziębieniem to prawdziwy szok termiczny.

Właściwie nie potrafię zrozumieć nas samych. Wtedy byliśmy zaskoczeni, ale właściwie czym? Powszechnie wiadomo, że w górach jest o wiele zimniej, a przecież Andora leży w Pirenejach.  W Berdze już można było odczuć obecność tych gór najzwyczajniej w świecie.

Ludzie byli ubrani od stóp do głów w ciepłe rzeczy, a my – zorganizowaniu inaczej – trzęśliśmy się z zimna w krótkich spodenkach. Robiąc przy okazji za miejscową atrakcję.  Podjęliśmy decyzję o szukaniu hostelu, ale wszystkie okazały się być zbyt drogie. Ludzie kierowali nas z miejsca do miejsca. Zaprowadzono nas nawet do tamtejszych księży, ale wciąż wyglądało na to, że noc przyjdzie nam spędzić na tym zimnie. Ktoś kazał nam iść na policję i pytać o przytułki dla bezdomnych. W akcie desperacji posłuchaliśmy jego rady. Co prawda mieliśmy świadomość, że raczej nie uda nam się kimnąć w przytułku bo z prawnego punku widzenia nie jesteśmy bezdomni, ale mieliśmy nadzieję, że ktoś zdoła pomóc rozwiązać nam ten problem. I tak też było.

Policjanci co prawda nie mówili po angielsku, ale na brzmienie słowa „problem” zdecydowanie się ożywili.
Tłumacz Google zrobił prawdziwą karierę podczas naszej rozmowy. Stróże prawa obdzwonili wszystkie możliwe placówki celem znalezienia dla nas skrawka podłogi, a gdy otrzymali odmowę spojrzeli na nas i poinformowali, że zawiozą nas do banku, w którym będziemy mogli się przespać.

Wybałuszamy oczy i nie wierzymy w to co słyszą nasze uszy. Jak to w banku? Przecież to niemożliwe!

Policjanci po chwili dodają, że jest to miejsce, w którym są bankomaty. I nie są one na zewnątrz tylko we wnętrzu budynku. Dają nam wizytówkę z bezpośrednim numerem telefonu na ich dyżurkę i odwożą nas – naprawdę – do banku. Obiecują, że przez tą jedną noc żadem patrol policji nie będzie się czepiał co do naszej obecności w tamtym miejscu. W razie jakichkolwiek kłopotów mamy powoływać się na nich i dzwonić pod podany przez nich numer...

Wyszli z bardzo ludzkiego założenia, że przecież nie pozwolą nam pozamarzać tylko dlatego, że prawo zabrania nam spać w tym miejscu.

I tak oto spędziliśmy swoją pierwszą noc w banku. Ludzie, którzy w nocy przychodzili wybrać pieniądze z bankomatu zdawali się być bardzo zaskoczeni naszą obecnością, ale cóż... Lepsze krzywe ludzkie spojrzenia niż zapalenie płuc, którego zapewne nabawiłabym się w namiocie ;)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz