niedziela, 13 lipca 2014

Malaga, Tiki-Taki i Kasztanki

Posłuchaliśmy rad mojej mamy i rozpoczęliśmy poszukiwania hostelu. Nie była to prosta rzecz. Malaga jest
nie tylko dużym hiszpańskim miastem, ale również jednym z najchętniej odwiedzanych przez turystów. O niskich cenach można więc zapomnieć na wstępie. Podjęliśmy próbę wyjechania z miasta, ale... Malaga najwyraźniej nie jest przyjazna autostopowiczom. Maszerowaliśmy przez kilka godzin w poszukiwaniu miejsca, które nadawałoby się do łapania stopa. Potem przez podobnie długi czas próbowaliśmy coś zatrzymać. Bezskutecznie. Nagle usłyszeliśmy ojczysty język przy zejściu na plaże. Przywitaliśmy się z polską grupką rówieśników. Byli nieco zszokowani sposobem naszego podróżowania, a w szczególności tym, że czerpiemy z tego takie ilości radości. Poprzednia noc nie pozostawiła na nas suchej nitki, a ja co rusz kaszlałam, kichałam i miałam drobne problemy z mówieniem poprzez początki zapalenia gardła. Jeśli dodać do tego gorączkę to nawet ja jestem w stanie zrozumieć to czemu tak bardzo się dziwili. Powinnam była wtedy kląć na wszystko dookoła, a nie cieszyć się z tego, że jestem w Maladze.

Zapytaliśmy ich gdzie śpią i jakie są tutaj ceny hosteli. Liczyliśmy, że będą bardziej zorganizowani niż my. Oni bukowali sobie miejsce do spania, a cena jaką zapłacili przekraczała odrobinę nasze możliwości. Dali nam jednak namiary na kilka innych miejsc, których ceny były do przyjęcia.

Chodziliśmy więc od adresu do adresu. Albo zaliczaliśmy rozczarowanie bo cena była wyższa, albo całowaliśmy klamkę bo hostel był nieczynny czy pełny. W końcu jednak znalazło się miejsce dla nas. Udało nam się utargować cenę hostelu z 15 euro na 10 euro. W trakcie rozmowy wyszło, że hostel dysponuje również pralką i suszarką do ubrań. Co prawda cena wynosiła niemalże tyle co łóżko - 7 euro - ale nie mogliśmy sobie odpuścić. Mijały chyba ze dwa miesiące naszej podróży, a my jeszcze ani razu nie rozbiliśmy sobie prania. No poza przepierką w rękach oczywiście.

Zostawiamy plecaki w pokoju. Wszystkie brudne ciuchy, czyli praktycznie cała zawartość plecaków oraz
śpiwory zabieramy ze sobą na górę. Pokonujemy trudności związane z obsługą pralki po hiszpańsku i ciesząc się jak dzieci z faktu, że nasze ubrania nie będą śmierdzieć udajemy się do miasta coś zjeść.

"Coś" w tym wypadku oznacza konserwę i dwie bułki z marketu popijane zimnym piwem. Pałaszujemy te wszystkie pyszności na rynku. Nikt jakoś specjalnie nie zwraca na nas uwagi. Czasem ktoś się uśmiechnie, czasem wręcz przeciwnie. Obserwujemy ludzi i rozmawiamy ze sobą o tysiącu różnych rzeczy.

I właśnie wtedy dochodzą do nas dźwięki przypominające jakąś pieśń katolicką. Nie były one echem tego co dzieje się w kościele. Wzmacniał je megafon więc byliśmy pewni, że coś dzieje się na zewnątrz. Tłum ludzi zaatakował jedną z ulic. A ozłocona Matka Boska kroczyła nad nim. Wtedy do nas dotarło...

...przecież my zawsze trafiamy albo na święta, albo na festiwale, remonty.... Na wszystko to co może utrudniać kwestię ruchu bądź kupienia czegoś. Wtedy akurat mieliśmy do czynienia ze stosunkowo niegroźnym świętem maryjnym. Zablokowało ono ruch pieszy w mieście i mogło być winnym temu, że nie szło wydostać się z miasta. Choć to drugie niekoniecznie. Kolejny dzień wcale nie był lepszy.

Wróciliśmy do hostelu. Wstawiliśmy kolejną partię prania. A resztę do suszarki. Usiedliśmy na tarasie i popijaliśmy piwko w oczekiwaniu na nasze ciuchy. Po wyjęciu z suszarki ubrania były pachnące i cieplutkie. Szkoda, że nie mogły być takie już zawsze.

Zawłaszcza śpiwory - gdyby były takie cieplutkie w nocy...

...rozmarzyłam się ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz