Sądziliście, że był to koniec? O nie, nic z tych rzeczy! Zaczęliśmy odrobinę bardziej ostrożnie wypytywać
ludzi o miejsca ewentualnej pracy. Ostrożnie - to znaczy tak, aby dostać pracę, a nie kolejny posiłek. Chcieliśmy kolejne dni przeżyć za uczciwie zarobione pieniądze, ewentualnie jedzenie czy nocleg. Nie reflektowaliśmy na żebranie o cokolwiek, ale i tak wyszło jak wyszło.
A było to tak...
Zapewne zdążyliście już zauważyć, że autorami tego bloga są osoby, do których określenie "zorganizowani inaczej" pasuje jak ulał, prawda? Nie zdziwi Was więc zapewne fakt, że absolutnie żadnej pracy nie załatwialiśmy sobie przed wyjazdem. Nie powinno Was zaskoczyć również to, że w kwestii poszukiwania roboty wiedzieliśmy jedynie gdzie jest sporo plantacji w Hiszpanii. Poza tym... Koniec języka za przewodnika.
Chodziliśmy więc od punktu do punku. Raz dostając kategoryczną odpowiedź, a raz jedzenie. Rzecz jasna
nie dało rady go odmówić. W reszcie ktoś komu udało się nas zrozumieć wskazał nam drogę do pobliskiego squatu. Tam wszyscy żyli z tego co sami wyhodowali i większość jego mieszkańców trafiła tam w podobny sposób jak my. Dziewczyna, która otworzyła nam bramę miała na imię tak jak ja - Ines. Niestety mimo chęci nie mogła podarować nam ani skrawka podłogi. Powodem była nieuczciwość ludzi, którzy kiedyś tak jak my odwiedzili to miejsce. Poza tym, że wzięli więcej niż im pozwolono narobili również wielu innych szkód. Całość skończyła się interwencją policji.
Poczęstowała nas przepysznym ciastem marchewkowym i kawą. My ją za to papierosami. W trakcie rozmowy zapytała do jakiego państwa zamierzamy się kierować dalej. Słysząc o Andorze zrugała nas za brak ciepłych ubrań i wprowadziła do budynku. Mieli tam coś na wzór lumpeksu. Niezwykłego jednak o tyle, że za nic nie trzeba było płacić. Warunkiem korzystania z tego sklepu było aby nie brać niczego co nie jest potrzebne. Wszakże może się to przydać innej osobie. Wybieram jedynie jedną lekką kurtkę. Ines była kolejną osobą, która rzec można z nieba nam spadła. Bez tej kurtki cienko piszczałabym w Pirenejach gdzie temperatura spadła poniżej zera, ale o tym dowiecie się w kolejnych wpisach.
Jakby tego było mało załatwiono nam transport do nieopodal leżącej wsi. Tam kazano nam zapytać się miejscowego księdza o to czy w zamian za pracę nie moglibyśmy pomieszkać przy kościele. Naszym kierowcą jest Hiszpanka w średnim wieku. Ona z kolei rozwozi mleko. Sprzedaje je na przykład za chleb. Handel wymienny, o którym myślałam jak o nieżywym. Wtedy ostatecznie rezygnujemy choćby z planów pracy za pieniądze. Przy tak potężnym kryzysie jaki panuje w Hiszpanii jest to po pierwsze niemożliwe, a po drugie nietaktowne. Chcieliśmy pracować jedynie za chleb i możliwość przespania się gdzieś. Coś podobnego z resztą funkcjonuje w Hiszpanii i nazywane jest wwoofingiem.
Ksiądz, o którym była mowa niestety odmawia. Powody jakie podaje wydają się być logiczne. Jeśli pomógłby nam, musiałby pomóc wszystkim. Nie może dopuścić do niesprawiedliwości więc odmawia. Ciężko byłoby mieć pretensje. Nasza pani kierowca jednak mocno się zaangażowała w naszą sprawę. Wywiozła nas więc za wieś. Wskazała miejsce w lesie gdzie znajdował się basen, do którego spływała woda z potoku. Była zimna, ale czysta. Było tam doskonałe miejsce do rozbicia namiotu. I było tuż przy drodze. Wycałowaliśmy ją z wdzięczności i pożegnaliśmy się. Ona jednak po chwili wróciła - z butelką mleka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz