środa, 16 lipca 2014

Tam gdzie dojrzewają pomarańcze

Tego ranka rolę budzika przejął nasz Gato, który bardzo pilnie potrzebował wyjść z namiotu. Mimo przedwczesnej pobudki nie gniewaliśmy się na zwierzaka. Bez słowa wstaliśmy, wypuściliśmy go na zewnątrz i cieszyliśmy się, że to właśnie tam załatwił swoje sprawy. A nie w namiocie - na przykład.

Rozpoczęliśmy pakowanie dobytku. Kot był wtedy głównym tematem rozmów. Zwłaszcza, że nie zapowiadało się na to, że sobie nas odpuści. Cały czas łasił się, mruczał i rozkochiwał nas w sobie jeszcze mocniej. Nalaliśmy mu pełną miskę wody i oddaliśmy puszkę pasztetu. Nie protestował, a my dzięki temu zyskaliśmy chwilę na poważną rozmowę o tym co z nim począć. 

Padł co prawda pomysł żeby przetransportować go do Polski, ale szybko doszliśmy do wniosku, że byłoby to bestialstwo. Zwierzę by się zamęczyło. Postanowiliśmy więc odrobinę zmienić trasę i przejechać się po okolicznych wsiach. A tam zapytać mieszkańców czy ktoś nie zaopiekowałby się przybłędą. 

Stopowanie z kotem może nie było najmądrzejszym pomysłem, ale wtedy jedynym. Kociak i tak nie odstępował nas na krok. Bezpieczniej było nieść go na rękach niż pozwolić mu iść za nami i wpaść pod samochód. 

Gato jednak większość swojego krótkiego żywota (to był młody kotek) musiał spędzić na kanapie. Zapewne był prezentem dla jakiegoś dziecka, które z czasem uczuliło się na niego albo nim znudziło. Trafił więc kilka kilometrów za miasto skazany na życie, którego nie znał. Gdy przejechał obok nas pierwszy większy samochód kot osłupiał ze strachu i uciekł w krzaki. Nic mu się nie stało, ale nie miał odwagi już podejść. Wtedy ostatecznie zrezygnowaliśmy z całej akcji - nie miała ona sensu. Zostawiliśmy mu trochę wody i po prostu odeszliśmy. Mając jedynie nadzieję, że trafił na kogoś dobrego kto go przygarnął...

Pytamy kierowców na stacji benzynowej czy nie moglibyśmy się z nimi zabrać. Liczy się nawet kilka kilometrów. Byleby w dobrym kierunku. I w końcu znajduję się ktoś chętny pomóc. Małymi kroczkami przesuwamy się na mapie w stronę Almerii. W którejś miejscowości po drodze zabiera nas grupka Marokańczyków - z nimi właśnie dojeżdżamy do Almerii. Słysząc, że wracamy z ich ojczyzny nie mogą powstrzymać się od uzupełnienia nam pewnych informacji na temat Maroko. Wspominają między innymi, że biżuteria sprzedawana na bazarach zazwyczaj jest dziełem Berberów i nie zapominają o tym by zaproponować nam kupno haszyszu. A na sam koniec - pomimo naszych gorących sprzeciwów wysadzają nas w samym centrum wielkiego miasta. 

Znów więc znajdujemy się w czterech literach. Przypuszczamy, że będzie podobnie jak w Maladze. Almeria to w końcu jedno z większych miast na terenie Andaluzji. Żeby to wszystko przełknąć postanawiamy najpierw zapalić, następnie napić się piwa zakąszając je wielką porcją czekolady. I nawet jeśli to nie zdrowe - to to działa. 

W bólach porodowych wyjeżdżamy za port lotniczy w mieście. A tam zaliczamy kolejne godzimy w palącym słońcu. Rozpacz. Nasze mózgi zaczynają się smażyć. Ciała zmieniają kolor na coraz bardziej brązowy. Woda się kończy. Cienia nie ma i prawie nic nie jeździ. Wtedy moja mamuśka znów wkracza do akcji. Próbuje ogarnąć dla nas transport przez internet. Nie - żaden carpooling. Po prostu szuka kierowy, który może akurat jedzie przez tamte tereny. W taki sposób poznajemy Sławka. Co prawda w rezultacie wydostajemy się stamtąd o własnych siłach, ale kontakt z nim pozostał. Zapraszam na jego stronę => Stopikowóz <= 

Wtedy zatrzymał się dla nas kierowca szwajcarskiej ciężarówki. Młody chłopak, który chyba po raz pierwszy zabrał autostopowiczów. Był przerażony naszą obecnością tak, że prawie się nie odzywał. My natomiast postanowiliśmy nie kłopotać go jeszcze bardziej i po prostu... usnęliśmy. 

Gdy na chwilę się obudziliśmy młody Szwajcar chyba zrozumiał, że nie jesteśmy nikim groźnym. Ostrożnie więc zagaił rozmowę i wypaliliśmy wspólnie kilka papierosów. Kilkadziesiąt minut później wysadził nas w San Miguel. Dookoła było pełno plantacji. Drzewa uginały się pod ciężarem niedojrzałych jeszcze pomarańczy i cytryn, a to oznaczało zbliżający się sezon i potencjalną pracę. 

Dzięki pomocy pewnej Węgierki trafiamy na na wpół dziką plażę. Tam rozbijamy namiot na wydmach z nadzieją, że tym razem morze nas nie dosięgnie. Było to jakieś 40 km od Alecante. Wzięliśmy prysznic w kraniku przeznaczonym do płukania stóp i chwilę jeszcze patrzyliśmy w gwiazdy. Była już porządna noc, a temperatura wciąż utrzymywała się przy około 30 stopniach... 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz