Kiedy rano się budzimy nasz namiot cały jest w rosie. Wszystko co tylko mogło przemoknąć - przemokło.
Wytrzepujemy więc nasz namiot na tyle na ile jest to możliwe i składamy go. Był odrobinę wilgotny, ale cóż... Słońce nie wyglądało na takie co lada chwila wyjdzie zza chmur. Opłukujemy twarze w lodowatej wodzie z potoku i wychodzimy na drogę. Jest pusto aż strach! Po półgodzinnym marszu zobaczyliśmy samochód. Wyjechał on z mgły niczym zjawa. I na dodatek się zatrzymał.
Kierowcą był starszawy Anglik i jego syn. Mimo tego, że Adaś doskonale radzi sobie z angielskim miał drobne kłopoty w rozumieniu. Ja natomiast nie rozumiałam nic poza pojedynczymi słowami wyrwanymi z kontekstu. Jeśli chodzi o kwestię mojej nauki języka podczas podróży - Brytyjczyk, z którym wtedy jechaliśmy dał mi sporą lekcję tego jak akcent może wpłynąć na całokształt.
Z tego co udało nam się zrozumieć wynikało, że przyjechał on kilka lat wcześniej do Hiszpanii. Kupił tu dom i zaczął prowadzić własną działalność. Wybrał akurat ten kraj ze względu na panujący w nim klimat. Miał dość szarej i deszczowej Anglii. Po jakimś czasie jednak w Hiszpanii nastał czas kryzysu, a upał okazał się być raczej sposobem na wakacje Anglika aniżeli klimatem w jakim chciałby funkcjonować na co dzień. Zrezygnował więc z prowadzenia swojej działalności, sprzedał dom i był w trakcie przeprowadzania się z powrotem do swojej ojczyzny. Opowiadał tak i opowiadał, a na końcu wcisnął nam ni z tego ni z owego 5 euro na śniadanie. A my poważnie zaczęliśmy się zastanawiać nad swoim wyglądem... Na niedożywionych wyglądaliśmy, czy jak? Tak czy inaczej dziękujemy z tego miejsca brytyjskiemu kierowcy...
Zrobiliśmy zakupy i rozłożyliśmy się obozem pod marketem. Królował głównie pasztet i pomidorki koktajlowe z przeceny. Oprócz tego czekolada za parędziesiąt centów, energetyki i woda. Limit wydawanej dziennie kasy już został wykorzystany więc Adaś podszedł do kawiarni obok zapytać czy za posprzątanie lokalu, wyniesienie śmieci, pozmywanie naczyń czy umycie podłogi nie moglibyśmy napić się kawy. W taki sposób właśnie zdobyliśmy poranny napój bogów. Wróciliśmy chwile potem pod market dokończyć śniadanie, a tam zainteresowały się nami miejscowe służby porządkowe. Zabrali nas na komisariat i kazali opowiedzieć coś o sobie.
Mówimy więc o podróżowaniu i poszukiwaniach pracy. A Ci... uznali, że my biedni i wręczyli nam 10 euro. Jeśli ktoś z Was chce zapytać dlaczego, to proszę się wstrzymać. Na to pytanie nie znam odpowiedzi. Oni powiedzieli nam jedynie tyle, że policja jest po to by nieść ludziom pomoc, a oni uznali, że jej potrzebujemy. Udzielili jej nam więc.
Pragnę przypomnieć, że to już drugi przypadek gdy hiszpańska policja okazała się być tak bardzo nam pomocna. Uchylę Wam rąbka tajemnicy i powiem, że nie ostatni.
Na jednej z plantacji, które wskazali nam mieszkańcy podobno prowadzono nabór ludzi do zbiory
winogron. Uradowani poszliśmy tam. Natknęliśmy się na dwie Polki, które przyjeżdżają tam co roku od kilku lat. Próbowały nam pomóc, ale nieugięty szef powtarzał na okrągło, że zatrudni jedynie Hiszpanów ze względu na kryzys.
Innym razem poprosiliśmy w jakimś hotelu o nalanie nam do pustych butelek zimnej wody z kranu. Zamiast niej dostaliśmy dwie nowe butelki wody mineralnej. Zmrożonej na kość. Powoli zaczęło nas wręcz przerażać to jak wielkie mamy szczęście. Nie narzekaliśmy, ale było go tak wiele, że aż ciężko mi samej w to wszystko uwierzyć.
Przy kolejnej próbie szukania pracy, znów zamiast pracy dostaliśmy potężną bagietkę z szynką i serem. Gość za barem kazał nam poczekać aż się rozmówi z szefem. Grzecznie usiedliśmy przy stoliku. Ale zamiast szefa dostaliśmy kolacje. Cóż... Choćbyśmy chcieli inaczej... Wszystko dawano nam za darmo. Powoli traciliśmy więc nadzieję, ale właściwie... z głodu byśmy nie pomarli ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz